Best of Forum (Albumy) vol. 2

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11397
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Best of Forum (Albumy) vol. 2

Post 01 lut 2023 09:10

Dobra Panowie, tak sobie siedzę i myślę że ja ostatecznie przerwy nie planuję robić po pierwszej dyszce albumów, dokończymy sobie tamten temat i potem jak kto zechce będziemy podrzucać jakieś podsumowania (ja na pewno swoje top10 albumów tej zabawy przedstawię i parę słów na temat każdego z Was pewnie dorzucę). Jako że z obecnie trwającej kolejki już wszystko mam osłuchane to żeby nie marnować czasu zakładam temat na drugą dychę aby już wrzucać albumy i móc je sobie przesłuchiwać w wolnych chwilach :)

Zapraszam do wrzucania!
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21588
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 01 lut 2023 10:39

Tears for Fears – The Tipping Point

Z Tears for Fears jest u mnie tak, że mógłbym praktycznie każdy album ich tu wrzucić i byłbym zadowolony. Czy to by było „The Hurting”, czy obtarte już mega-hity „The Big Chair” i „Seeds of Love”, czy solówki Orzabala „Elemental” i „Raoul”, czy cover-album The Beatles „Happy Endings”, to bym się z tym czuł dobrze. Znam ten zespół praktycznie od zawsze, ale w rzeczywistości wkręciłem się w nich porządnie dopiero w 2008 r. Pracowałem w Dziale Promocji na mojej uczelni (studenci mogli zarabiać tam hajs w wakacje) i w radiu poleciało „Everybody Wants to Rule the World” w takich dosyć kolorowych okolicznościach dla mnie, bo świrowałem do kilka lat starszej „szefowej”. Nie wiem, to trochę jak z „White Christmas”, zna się te kawałki na wylot od wieków, ale nagle zaczyna się je naprawdę słyszeć i naprawdę ich słuchać. Wróciłem do domu i zaczęła się kampania słuchania Tears for Fears. Nie wiem, może kiedyś jakiś Mentos, czy ktoś, wrzuci jeden z tych WIELKICH albumów, to więcej o tym napiszę. Wątek „szefowej” też się jeszcze kiedyś pojawi. No wspomnień masa. Dlaczego w takim razie zdecydowałem się wrzucić tutaj najnowszy, wydany niemal dokładnie rok temu album Tears for Fears?

Z kilku powodów. Jeśli ja go nie wrzucę, to nikt go nie wrzuci, a pewnie byście nawet nie posłuchali xD Bo kto słucha come backów zespołów z lat 80? Jak często grupy z tych czasów, wracające z pierwszym od 20 lat albumem, mają coś ciekawego do zaoferowania? Ok, to są oczywiście dosyć krzywdzące stereotypy, ale umówmy się, z dupy to się nie wzięło i jakoś się zwyczajnie nie chce sprawdzać tych płyt. Ja wiedziałem, że będę chciał przesłuchać ten album, bo to Tears for Fears, ale w innym wypadku możliwe, że bym to olał. Tymczasem Roland Orzabal i Curt Smith dowalili jednym z najlepszych albumów w karierze oraz absolutnie najlepszym moim zdaniem albumem wydanym w 2022 r.

Powiem szczerze, nawet ja trochę w to nie wierzyłem. Singli wydanych pod koniec 2021 r. nie słuchałem, nawet nie dlatego żeby czekać na całość, ale po prostu mi się nie chciało, nie czułem parcia. Słyszałem jeden numer wydany parę lat wcześniej na składance best of i on był ok, ale czekałem spokojnie na płytę. Zresztą na nią to się generalnie czekało i czekało. Latami. Dekadami. Pamiętam, jak wtedy w 2008 r. zastanawiałem się kiedy coś wydadzą. Gdyby mi ktoś powiedział, że dopiero za 15 lat, to bym skisł.

Historia powstawania tej płyty jest długa i pokrętna. Na zespół zrzucono kilkunastu modnych, młodych producentów żeby zmontowali im perfekcyjny album pop nowych czasów. TTF nie chcieli odrywać kuponów, chcieli brzmieć świeżo i nie trącić ejtisami, ale kolejne miesiące/lata pracy w ten sposób, coraz bardziej pokazywała temu duetowi, że to zwyczajnie nie działa. Około 2017 r. mieli już gotową „wersję” nowej płyty, ale nikt nie był zadowolony, zwłaszcza Curt Smith, który stwierdził, że pisanie kawałków z ludźmi, których nie było na świecie kiedy podbijali świat (i którzy w ogóle nie rozumieją tego zespołu), brzmiących jak wszystko tylko nie Tears for Fears, to po prostu nie dla niego i on rezygnuje.
Do tego, kilka lat wcześniej żona Rolanda zmarła po ciężkiej walce z chorobą. Facet przeszedł dosyć mocną metamorfozę, bo przestał się farbować i zapuścił brodę, przez co obecnie wygląda jak święty mikołaj (co mu zadziwiająco pasuje). Sam miał duże problemy ze zdrowiem, a płyta zaczęła im się walić na łeb. Nie potrafiąc podjąć żadnej decyzji, TFF pojechali w 2019 r. w trasę koncertową i była ona tak udana, że dała im jakaś nadzieję, że te sesje da się uratować. I wtedy wjechał covid. Po miesiącach niebytu w studiu, dwójka ostatecznie umówiła się w domu Rolanda żeby coś ustalić i spróbować zacząć pisać jak wtedy kiedy zaczynali, razem. Po raz pierwszy od dekad, usiedli w jednym pokoju z gitarami i zaczęli grać. Tak powstał utwór otwierający płytę - „No Small Thing”, który był nowym początkiem dla zespołu, i dzięki któremu w ogóle możemy mówić o nowej płycie TFF. Jest to zresztą najlepszy kawałek na „The Tipping Point”. Jest tak dobry, że byłem bliski umieszczeniu go w bestce utworów, ostatecznie przeważyły wspomnienia, ale było blisko. Cała ta płyta, ale zwłaszcza ten utwór, była dla mnie tym, czym rok wcześniej „Living Proof” The War on Drugs, bo znowu miałem spore problemy ze zdrowiem. Słuchałem tej płyty codziennie w drodze do pracy i w pracy. Okoliczności były jeszcze bardziej mroczne niż to, bo album wyszedł dosłownie dzień po rozpoczęciu inwazji Rosji na Ukrainę. Jakkolwiek brutalnie to zabrzmi, wojna przez ten rok spowszedniała, większość z nas zdążyła się z nią oswoić, wrócić do normalnego życia. Ten konflikt jest sobie w tle, ale nie kładzie się już takim cieniem na wszystko co robimy. Rok temu było inaczej. To wszystko było tak raptowne i przerażające, że przez pierwsze kilka tygodni, groźba wojny i w naszym kraju, wydawała się być po prostu realna. To było jeszcze zanim wojsko Rosji okazało się być wydmuszką, myślę że wszyscy byliśmy zaskoczeni, że ta militarna „potęga” to koń na glinianych nogach. Za mojego życia, wojna nigdy nie była tak blisko i to odcisnęło piętno na tamtym czasie. Wstawałem rano, wychodziłem z domu. Dni były wtedy bardzo słoneczne, zima odpuszczała, początki wiosny było czuć w powietrzu. Włączałem sobie nowe TFF, leciało „No Small Thing”, niebo było błękitne, wszystko było super, poza tym, że zaraz za nasza granicą trwała wojna, która mogła potencjalnie wlać się i do nas. Przedziwny to był czas, ale „The Tipping Point” było tak dobre, że wyrywało mnie z tych trosk. Oglądanie na co dzień pojawiających się wykonań tych kawałków w tv, było naprawdę krzepiące. Tytułowy kawałek na pozycji nr 2, ma zajebiste intro, a potem wchodzi 100% Tears for Fears. O ile „No Small Thing” było czystym TFF w nieco odmiennym opakowaniu, tak „The Tipping Point” to już jest pod każdym względem typowe Tears for Fears. Doskonały jest ten kawałek. Nie chcę każdego z nich opisywać, żeby Wam nie sugerować wrażeń na tym albumie, ale o kilku kawałkach muszę wspomnieć. „Break the Man” to był zasłużony singiel i niesamowity earworm. Lubiłem go sobie puszczać na wakacjach, bo tak się wkręca i ma to proste pop-quality, które ten zespół zawsze miał w swoich hitach. Na głównym wokalu Curt Smith, który mimo tego, że się trochę posunął, nadal daje radę (może jest wspomagany auto-tunem, ale oglądając występy na żywo, to wierzę, że nie musiał). „Rivers of Mercy” to moment zwrotny na albumie. Nieoficjalnie jest to sequel „Woman in Chains”, nikt go tak nie reklamował, ale to po prostu słychać. Każdy kto zna „Woman in Chains” wie jaki to jest przepotężny utwór, nigdy nie zapomnę pierwszych przesłuchać kiedy dosłownie kładł mnie na ziemię. Odnoszenie się do takiego klasyka to niebezpieczna gra, ale moim zdaniem, udało im się. Może „Rivers of Mercy” nie jest tak dobry jak „Woman in Chains”, ale niewiele mu brakuje i nadal poraża. Ta linia basu od razu wkręca się głęboko w serce i powoduje ciary. Podobnie jak kończący płytę „Stay”. Wiele innych utworów uwielbiam, ale będę ewentualnie wspominał o nich wraz z napływającymi Waszymi opisami.

No, Panowie, co ja Wam będę pisał. Jeżeli jeszcze tego nie znacie, wahaliście się, mieliście uprzedzenia/w dupie, to teraz macie pretekst / jesteście zmuszeni zapoznać się z tym albumem.
Zespoły, które były na szczycie w latach 80, miały prawdziwy test charakterów, talentów i wiary w ciągu lat 90-tych, a wiele z tych, które wróciło na fali 80-revivalu, zrobiło to dla kasy. Tears for Fears przezimowało ten czas powrotu mody na ejtisy, chociaż trwale koncertowali, czym niestety wkopali się w kategorię zespołów retro, czego nie można było powiedzieć o tych grupach, które nigdy naprawdę poważnej przerwy w karierze nie miały, np. Depeche Mode, czy (przynajmniej do 2008 r.) The Cure, a nawet (co może bawić) Rick Astley. Na szczęście udało im się dopiąć ten album, wyrwać się z korporacyjnego bata pisania ze sztabem obcych ludzi i stworzyć dzieło, które udowodniło, że Tears for Fears nie są zespołem retro, że nadal potrafią nagrywać świetne piosenki i wpływać na słuchacza, jak nikt inny.

Wiem, że Devowi trochę wbijam nóż w plecy, bo jemu się ten album kojarzy z prawdopodobnie najgorszymi chwilami ostatnich lat (podejrzewam, że wolałby walczyć na froncie na Ukrainie niż to przeżywać), ale może mu się ta płyta jakoś odczaruje, jak się z nią zmierzy rok później, nie wiem. Mam nadzieję xD

https://www.youtube.com/watch?v=ocuGMwn ... SAwdjsbSg9
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11397
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 01 lut 2023 10:52

Jadę z albumem który myślałem wrzucać już wcześniej ale ostatecznie wjechał Gang Starr jako pierwszy. Przy okazji tamtej płyty też Melki napomknął o jazz rapie i obiecywałem że wrócimy do tego tematu i właśnie o tym jest trochę ta wrzutka.

A Tribe Called Quest - The Low End Theory
(1991)

Na temat ATCQ pisałem już nieco we wrzutce utworowej, muzyka tej grupy wraz z muzyką De La Soul pojawiła się w moim życiu w 2005 roku i z miejsca zrewolucjonizowała moje podejście do rapu. Dotychczas rap dla mnie zamykał się niejako w dwóch, może trzech odsłonach, jedną były bangery, drugą różne smętne życiowe kawałki i trzecią old school lat 80. wymieszany z electro. Nie było w nim zbytnio pozytywnych brzmień z którymi mógłbym się utożsamiać i tego kolorytu zaznałem dzięki wspomnianym wyżej grupom. Obie należały do wykonawców nurtu zwanego alternatywnym hip hopem, skupionego na zabawie słowem, pozytywnych przesłaniach w tekstach i ogólnie dość luźnym brzmieniem. Jeśli chodzi o Tribe na dobrą sprawę łykam bez popity ich pierwsze cztery albumy, do dwóch ostatnich zaś praktycznie nie wracam. Wiąże się to poniekąd raz ze zmianą brzmienia a dwa z wypaleniem się chemii między oboma raperami tej grupy czyli Q-Tipem i Phife Dawgiem.

Długo rozważałem którym albumem z ich dyskografii mógłbym Was uraczyć i selekcja była trudnym zadaniem dla mnie bo na dobrą sprawę każda z pierwszych czterech albumów nagranych pomiędzy 1990 a 1996 rokiem jest niemalże sobie równa i każdą za co innego cenię. Ostatecznie wybór padł na minimalnie chyba najbardziej prejzowany w środowisku rapowym drugi album grupy - The Low End Theory. Po debiutanckim albumie na którym to rapował głównie Q-Tip (Phife udzielił się raptem w dwóch utworach) nadeszła chwila prawdy dla grupy. Wówczas to Q-Tip namówił Phife'a - wielkiego miłośnika koszykówki - by calkowicie poświęcił się rapowej karierze. Panowie skupili się na pracy nad drugą płytą która brzmieniowo miała stać się wkrótce czołowym przykładem nurtu określanego mianem jazz rapu, symbolizując odejście od oklepanych w hip hopie sampli z Jamesa Browna ku bardziej obskjurowym pętlom przeważnie pochodzącym z jazzowych płyt. Produkując ten album Q-Tip postanowił wykręcić możliwie najbardziej czarne, korzenne brzmienie, dlatego większość bitów na płycie ogranicza się do twardych bębnów, gęstego jazzowego kontrabasu i okazjonalnych jedynie ozdobniczych melodii dęciaków lub innych instrumentów (wszystko oczywiście pochodzące z sampli, może z wyjątkiem gościnnego udziału jazzowego kontrabasisty Rona Cartera w utworze Verses From The Abstract). Dwa bity na albumie dorzucił jeszcze niejaki Skeff Anselm.

Co do zawartości płyty, nie będę omawiał wszystkich kawałków ale są tu numery ze ścisłej czołówki dyskografii grupy, na pewno można tu zaliczyć wszystkie trzy single z albumu. Check The Rhime to bujający numer będący chyba jednym z najlepszych przykładów chemi między oboma raperami, lekkość z jaką wymieniają się linijkami oraz ich energia to filar tej muzyki. Jazz (We've Got) to esencja jazz rapu w swoim brzmieniu, zaś finałowe Scenario z udziałem raperów z grupy Leaders of the New School (Charlie Brown, Dinco oraz uwaga... Busta Rhymes) to jeden z największych tzw. posse cutów w dziejach rapu, czyli kawałków nagranych w kolektywie kilku raperów lub nawet jak w tym przypadku dwóch grup niejako. Zdecydowanie warte uwagi są też moim zdaniem utwory takie jak otwierający album Excursions (solowy numer Q-Tipa i moim zdaniem najlepsze otwarcie albumu Tribe w ich dyskografii), Buggin' Out z kilkoma klasycznymi linijkami Phife Dawga, Butter (solowy numer Phife'a o kobietach), The Infamous Date Rape (o ryzykownych relacjach damsko-męskich) czy Show Business (o cieniach showbiznesu, z gościnnym udziałem raperów: Diamond D, Sadat X i Lord Jamar). Co do wspomnień związanych z tą płytą mam takie jedno jak będąc w liceum osłuchiwałem dopiero te albumy ATCQ od brata i pojechaliśmy z klasą na wycieczkę do Łodzi do teatru na spektakl - adaptację książki "Rozmowy z katem" Kazimierza Moczarskiego. W każdym razie była jesień, szaro-buro, potem ten spektakl też taki przygnębiający i ta atmosfera teatru chodziła za mną - to ciemne pomieszczenie oświetlone miejscowo lampami, stukot obcasów i trzeszczenie drewnianej podłogi, i jakoś potem w autobusie odpaliłem ten album i te jazzowe podkłady z kontrabasem jeszcze dopełniły mi tej ponurej jesiennej aury. Pamiętam na pewno zachwyt otwierającym album Excursions a potem już poszło.

Na dobrą sprawę może nie ułatwiam Wam sprawy bo z 4 płyt które brałem pod uwagę wybieram tę najmniej przystępną prawdopodobnie (sam zaczynałem od innego albumu, z większą ilością chwytliwych sampli i melodii), ale z drugiej strony daję Wam esencję i najbardziej czarny materiał jaki tu może padł do tej pory. Ta płyta stoi bębnami, basem i wokalami czyli rapem, nie ma zbędnych ozdobników i skupia się na tym co najważniejsze w tej muzyce. Przy okazji kiedy ją poznawałem była trochę wyzwaniem dla uszu i głowy bo nie skoro nie słodziła chwytliwymi samplami jak inne albumy Tribe człowiek uczył się doceniać drobnostki, każde urozmaicenie bitu jakie się pojawiało. W kwestii rapu i flow obu panów to na tej płycie moim zdaniem prezentowali najlepszą chemię i energię i dlatego swego czasu ten album najbardziej katowałem w mojej wieży hifi, jest tu luz, jest humor i dawka dobrej muzyki. Jestem gotów na krytykę pod kątem zbytniej powtarzalności brzmień jak w przypadku Gang Starr, jednakże liczę że wspomniana energia udzieli Wam się i chętnie pobujacie głową do bitu a może i wyłapiecie coś fajnego w tych tekstach. To jest czysty hip hop z czasów swojej złotej ery kiedy liczyły się takie wartości jak oryginalność, styl, technika i prawdziwość, kiedy mainstreamowy rap oznaczał MC Hammera i nikt go poważnie nie traktował w rapowych kategoriach. Album trwa tym razem 48 minut, brałem to również pod uwagę przy selekcji aby Was nie zanudzić znów ścianą kawałków, myślę że krótszy czas trwania (przy ok 70 minutach Gang Starr) i nieco lżejszy vibe uczynią odsłuch przyjemniejszym doświadczeniem dla tych mniej obytych z gatunkiem (choć po tylu kolejkach powinienem zapytać czy są tu tacy hehe). Rozważałem wiele różnych płyt rapowych którymi mógłbym się podzielić jednakże stawiam na tę którą uważam bardziej za spójną całość niż taką na której skipuję numery. Jak wspomniałem może to być płyta nieco trudna w odbiorze ze względu na swój minimalizm ale kiedy się przegryzie to reszta muzyki ATCQ będzie wchodzić Wam raczej bez problemu.

https://youtube.com/playlist?list=PLrbF ... i0anvqabxV
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6410
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 01 lut 2023 16:59

Blacklist - Midnight of the Century (2009)

Po wrzutce bardziej elektronicznej wracam do gitarowego grania, ale mniej w brzmieniu Simple Minds. Blacklist to zespół muzyczny z Nowego Jorku, który powstał jakoś w 2004 roku, także, ktoś mógłby powiedzieć, dawno temu. W związku z tym może się wydawać grupą już odpowiednio ograną, z pewną pozycją i pokaźnym katalogiem twórczości. Nic bardziej mylnego xD Grupa jest mocno obskjurowa nawet w "swoich rejonach", ale raczej im to nie przeszkadza; wręcz przeciwnie, idzie nabrać wrażenia, że to dla nich dodatkowy atut, gdyż swoimi produkcjami prezentują się jako zdecydowanie mroczny wykonawca (dodatkowo ich pierwsze wydawnictwa wypuściła nieistniejąca już mikrowytwórnia Wierd Records, która w swoim katalogu miała raczej elektronikę, np. debiut Automelodi, Xeno & Oaklander oraz Frank Just Frank). Co grają? Rock, pop-rock trochę, trochę gotyku, trochę... sam nie wiem czego właściwie, ale są bardzo fajni w mojej opinii. Mamy czterech gości, na wokalu Joshua Strachan (albo Strawn, latają po necie obydwie wersje nazwiska), dodatkowo szarpie wiosło, jest jeszcze na kolejnym James Minor, z basem Ryan Rayhill a za garami Glenn Maryansky (wcześniej w kompletnie zapomnianym już zespole Antarctica). W 2005 wypuścili jedno EP. Kolejne 2 lata później, a w 2009 pierwszy album, ten, który tutaj zapodaję. Potem ruszyli w trasę i... zniknęli xD Dosłownie, po prostu ich nie było, social media umarły, żadnych informacji, żadnego czegokolwiek. Ja znam ich od 2012 roku (o tym zaraz), śledziłem gdzieś jakąś aktywność, i trochę mnie zasmuciło, że nagle przepadli. Po czym równie nagle wrócili - w 2020 roku wypuścili króciutkie EP (znaczy tak to reklamowali, to właściwie singiel), a potem odtworzyli swojego Facebooka i coś tam przebąkiwali o powrocie na trasę i do studia. Efektem jest drugi album, wydany w październiku ubiegłego roku. No i cóż, jest świetny imho. Tak, ja zdaję sobie sprawę z tego, że to jest rodzaj takiego lekko pretensjonalnego mroku (tak może być odbierany), zwłaszcza, że to jest grupa kolesi po czterdziestce w skórach i z emo-długimi włosami, ale tbh I don't care. Tzn. ja sam czuję tę pretensjonalność, ale to jest naprawdę dobra muzyka, choć żadnej Ameryki nie odkrywają.

Wpadłem na nich eksplorując właśnie katalog wytwórni Wierd, o której wspomniałem wcześniej. Co mnie zainspirowało? John Foxx xD Wrzucił kiedyś na swój twarzoksiążkowy profil link do utworu duetu Xeno & Oaklander, reklamując ich jako fantastyczne minimal electro. Było to wczesnym latem 2011. Zassałem ich debiut, potem kolejny album, akurat jesienią tamtego roku ukazywała się nowa płyta, więc był fun. Po drodze zacząłem sprawdzać, co tam jeszcze ten publisher wypuszcza w przestrzeń. W ten sposób poznałem solo projekt połowy X&O, czyli Seana McBride'a o nazwie Martial Canterel, potem Led Er Est, potem Automelodi, Frank (just Frank), Staccato Du Mal, Franka Alpine'a, Plastic Flowers czy Kindest Lines. No i właśnie Blacklist, chociaż ich stosunkowo późno, bowiem choć album miałem na dysku od jakiegoś lutego 2012, to zacząłem się w nim zasłuchiwać dopiero w listopadzie/grudniu. Tak, cisnąłem też wówczas słodki hipsterpop, którego dawki już Wam serwowałem tutaj w bestce utworowej, ale oczywiście wszystko musi być odpowiednio wyważone, i tym wyważeniem było dla mnie Midnight of the Century. Co tu mamy? Bębny tłuką, gitary rzężą, wzmacniacze wyją, jednocześnie wszystko jest mocno melodyjne. Strawn czy tam Strachan ma wyjątkowo pop-rock friendly głos, aż stworzony do takiej muzyki i bardzo specyficzny styl w zakresie pisania tekstów, które są... no właśnie, to jest ciekawe. Przesadzone są w środkach stylistycznych do bólu, ale jednocześnie mają ciekawe punkty odniesienia: to dzieła francuskich egzystencjonalistów, to nawiązania do filozofii, a takie Shock in the Hotel Falcon jest o hiszpańskiej wojnie domowej. Ciężko było to odcyfrować nie znając kontekstu, szczęśliwie od 2019 roku już na ich odświeżonym profilu na FB sam Strawn wrzucał teksty wraz z backgroundem ich powstawania, można się było dowiedzieć tego i owego. Tak więc słuchałem dużo zimą 2012, a potem nagle nie, i znów jesienią 2014, i potem znów nagle nie, aż nie zassałem ich pierwszych epek, które zdominowały mi początek wiosny 2015. A ostatnio nowa płyta. Nie jest to format wydawnictw wrzuconych przez poprzedników, zresztą, nawet nie śmiałbym stawać z nimi w szranki, przecież nie o to chodzi. Brzmieniowo i treściowo była to dla mnie - i jest nadal - bardzo ważna płyta w nieco zapomnianych już czasach. Nadal taką pozostaje. Zwłaszcza wspomniany wcześniej Szok Hotelowy, jedyny singiel z płyty, którym było Flight of the Demoiselles, Julie Speaks, When Worlds Collide... Życzę przyjemnych seansów <3

https://www.youtube.com/playlist?list=P ... 2rJxApGsja
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8020
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 03 lut 2023 02:38

Auscultation - L'étreinte imaginaire (2015)

W przypadku propozycji płytowych cały czas próbuję zwrócić waszą uwagę na oczywistą różnicę. Słuchanie w izolacji lub towarzystwie zbliżonego materiału, niby oczywiste, ale dla mnie to podstawowy sygnał, by interpretować rzeczy inaczej. Jeśli coś mi siądzie, to potrafię przefiltrować materiał naprawdę dokładnie. Różnice mogą być niewielkie, często nawet nie do wyłapania tak szybko na podstawie dwóch/trzech pobieżnych kontaktów. Jestem dziwnie przekonany, że to kolejny krążek, który może prowokować różne opory, ale w sumie co mnie to interesuje xD To kolejna zaleta bestki, czyli wkalkulowane ryzyko. Jedenasty przystanek to jednocześnie ukłon w stronę tych, którzy poszanowali Starą Pornozvezdę... i trochę nie. Pozbywamy się dystansu i rosyjskiego kontekstu, zostawiamy sam piwniczny vibe. W tym miejscu wcześniej planowałem trochę inny materiał, ale w międzyczasie wróciłem do całości i uznałem, że jednak jego wartość mocno spadła. Tutaj dzieje się dokładnie odwrotnie. Od początku odczuwałem coś w rodzaju poważnego uznania, ale rok po roku stawiam ją coraz wyżej.

Podczas poszukiwań vaporowych w pewnym momencie zboczyłem z trasy i... to już znacie. W 2017 roku poza AL-90 był jeszcze jeden projekt, który mi wyraźnie siadł. Związany był z pewną sympatyczną zapewne wytwórnią kasetową 100% Silk. Charakteryzują się w wydawaniu piwnicznego house'u, bywa bardziej lo-fi, zdarzają się produkcje mniej oczywiste, eklektyczne. Naturalnie takiej muzyki nie da się słuchać wiecznie, a przynajmniej nie bez poważnych konsekwencji, ale takowych nie doświadczyłem. Któregoś dnia coś mnie podkusiło, żeby wrócić i poszukać czegoś w podobnym stylu. Wtedy znałem nagrania bardziej klubowe niż atmosferyczne, ale to akurat nie był główny powód poszukiwań. Trzeba odświeżać głowę. Nie lubię stać w miejscu. Podobają mi się kasetowe formaty, więc liczyłem na estetyczne okładki i (w miarę) znośną muzykę. Tak trafiłem jesienią 2019 roku na Auscultation. Ciekawy czas - koniec studiów, ostatnie gnicie w Wałbrzychu jeszcze bez studenckiego natłoku spraw. Nikt nie myślał o COVIDzie. W planach były dalsze pomysły teatralne. Liczyłem na intrygujące znajomości zawarte w niedalekiej przyszłości poprzez studia. W bliższych relacjach bywało różnie. W takich okolicznościach w ręcę wpadł mi bardzo specyficzny materiał. Początki były trudne. Czemu to jest aż tak mulące? Jak to sklasyfikować? Wtedy ten specyficzny balans między kontemplacją a klubowym transem wydawał się przekombinowany. DO CZASU. Pewnego dnia wracam z Wrocławia do domu. Jestem lekko zmęczony, musiała być przyjemna, ciepła pogoda. Zaawansowane popołudnie. Okolice stacji, na której najczęściej wysiadam "na powrót", czyli Wałbrzych Miasto. 10 minut do wysiadki? Wtedy zatrybiło. Połączyły się wszystkie składowe, a do tego dostałem od znajomego sympatyczną wiadomość. Pewien utwór doskonale oddawał dziwnie przyjemny trans, otępiający spokój. Jednocześnie podbił pozytywne wrażenia dnia i satysfakcjonującą sytuację w danym momencie. To była Vanda, która otwiera tutaj stronę B.

Nazwa płyty to podobno coś w stylu "Wymyślony ucisk", a w ogóle to projekt nazywa się Osłuchiwanie. Specyficzny wybór, ale jestem w stanie to przyjąć bez zgrzytania zębami. Zaskakująco celnie oddaje charakter muzyki. To wszystko tutaj budzi jakieś fikcjonalne wyobrażenia. Dużo pracy wyobraźni, zabiegów wprowadzających ją w stan uśpienia, specyficznego spowolnienia obrotów, ale nie bez pewnego ciepła i empatii. Promise You'll Haunt Me zapowiada dość chropowaty materiał. Później się okaże, że wszystko jest utrzymane w podobnym brzmieniu, ale za każdym razem pomysł będzie inny, a realizacja podobnie trafna. Wręcz doskonała. Na dzień dobry dostajemy trochę wielkomiejskim klimatem rodem z 2814, ale to nie jest Tokio wieczorem skąpane w deszczu. Prędzej jakaś kameralna biblioteka. Cały czas będą się krzyżować przebiegi wyraźnie ambientowe z rytmiką potraktowaną jakimiś lo-fi zniekształceniami, ale jakość muzyki wcale nie jest zła, a brzmienie oszczędne. Bywa naprawdę gęsto. Drop Off wyraźniej skręca w stronę eksploracji. Tu już prędzej dzieję się wieczór w mieście. Jakby gdzieś w oddali, w głębi pulsował soczysty klubowy banger. Po raz pierwszy pojawia się soczysty bas. Dla wielu numerów stanowi tutaj coś w rodzaju specyficznego szkieletu. Black Window rozpuszcza w głowie specyficzny nocny klimat. Na tym etapie jeśli ktoś nie wsiąknął... to będzie mieć coraz trudniej. Całość dość niespiesznie, ale konsekwentnie się rozwija. Composure Fuzz z kolei przypomina mi pewien rytuał z dzieciństwa, który nigdy nie był okraszony tymi dźwiękami. Wstając rano do szkoły, budziłem się często w towarzystwie odpalonego telewizora. Jakaś szósta, siódma rano. Poranny program w TVN24. Szczególnie zimowe wydania pamiętam dobrze. W domu chłodno, bo w nocy w piecu kompletnie gasło. Wiadomości i reklamy były przerywane statecznymi ujęciami z różnych miejsc w Polsce. Szczególnie górskie kadry tutaj mi przychodzą do głowy (bardziej okolice Zakopanego, z moich rejonów pokazywali tylko Książ...). Pasowałoby do jakiejś wystawy w galerii. Wreszcie pojawia się Vanda, dla mnie najbardziej kwaśny odjazd, punkt kulminacyjny płyty. Również spokojny, konsekwentny rozwój, aż w piątej minucie pojawia się jedna z najbardziej rezolutnych i charakterystycznych melodyjek. Głowa szaleje. Tutaj dzieje się najwięcej. Rave we śnie. Przedostatnie Stranded Love zapowiada pojawienie się bardziej introwertycznych wrażeń. Niby też bogaty aranż, ale odbieram go jako specyficzny minimal. Synthy coraz bardziej niepokojące. Magiczny sen dobiega końca, a potem budzisz się o piątej rano. Sam w łóżku. Może nawet za oknem panuje jeszcze mgła? Lost You in the Fog to najbardziej stateczny kawałek, ale jak dla mnie doskonale świadczy o wrażliwości autora. Mistrzowsko poprowadzona opowieść, która pozostawia słuchacza samego ze sobą w kompletnym pustkowiu. Nie ma przebłysków. Oniryczny finisz, któremu towarzyszy niepokój. Tylko ten bas jakby nas ściągał na Ziemię. Kojarzy mi się z budzikiem.

A tak naprawdę zaczyna się od okładki. Inspiracje mangą dość oczywiste, ale podane w oszczędnym, eleganckim zestawieniu. Autorem muzyki jest gość z USA. W związku z AL-90 zapraszałem na narkotyczne pląsy, tutaj to z kolei już pełnoprawny, godzinny, katarktyczny (uhuhu) seans. Jak dla mnie warty wszystkiego, nawet grymasów na początku. Jeszcze tutaj wrócicie pewnego sympatycznego letniego wieczora (okolice zachodu słońca koniecznie!). Wrzucam teraz, bo zimowa pogoda służy tej muzyce. Przynajmniej na końcówkę sierpnia będziecie dobrze osłuchani, a muzyka solidnie ułoży się w głowie. Nie znajdziecie nic lepszego w tym nurcie, ja wam to gwarantuję.

https://www.youtube.com/playlist?list=O ... NlVBs--gKM
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11397
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 03 lut 2023 22:05

Ja tylko tu zawczasu uprzedzę że planuję tak - chciałbym - by ta druga dycha ruszyła jakoś około 20 lutego. Mam nadzieję że do tej pory zakończymy Tatę Kazika i może będziemy na etapie podsumowań.
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21588
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 03 lut 2023 22:11

Szansa jest, bo na szczęście Tata Kazika wyklucza Sebe z recenzji.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11397
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 08 lut 2023 13:08

Kto żyw i nie zalega z recenzjami przypominam można wrzucać płyty na otwarcie drugiej dyszki tutaj (patrzę tu na shodana i ewentualnie Melczeta który się zapowiadał, miętus wiadomo kiedyś dojedzie jak się ogarnie z tematami)
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Malkolit
Posty: 6181
Rejestracja: 24 cze 2011 22:37
Ulubiony utwór: World in My Eyes
Lokalizacja: właściwa
Kontakt
Strona WWW Facebook

Post 08 lut 2023 15:31

Dziś raczej nie wrzucę, bo zaraz idę na spotkanie ze znajomymi (więc wolę się nie deklarować), a ono może potrwać długo, Erpland wleci przypuszczalnie jutro.
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21588
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 08 lut 2023 15:44

Ale Melki, Ty masz te wrzutę gotową xD
Malkolit pisze:
07 lip 2022 13:23
Ozric Tentacles - Erpland

Scenka z życia: uczę się do egzaminów. To musi być styczeń 2014, sesja zimowa. Mam przy tym przez pół dnia założone słuchawki. Wtedy potrafiłem coś konstruktywnego robić przy muzyce, dziś wychodzi mi to znacznie gorzej. Leci głównie muzyka amerykańskiego zespołu psychodelicznego/rockowego/elektronicznego/transowego/co tam jeszcze wymyślicie, to na pewno elementy tego też będą - tylko nie ma wokali. Muzyka jest całkowicie instrumentalna. Odkryłem ten zespół z jakiegoś forum nieco wcześniej. Jestem absolutnie zafascynowany, fantastyczne brzmienie, ogromna energia wykonania i niesamowity potencjał pod słuchanie do pracy nad czymś. Leci jeden album za drugim, po zawsze nowoczesnym brzmieniu można mniej więcej poznać, że zmieniają się albumy, zmieniają się czasy, muzyka jest generalnie podobna: motoryczny rytm, masa elektroniki, wiele ozdobników w rodzaju śpiewu ptaków czy szumu płynącej wody, a utwory płynnie przechodzą jeden w drugi. Raczej nie są te płyty równe, są takie kawałki, które przelatują raczej bez większej uwagi. Generalnie prawie nigdy nie zapamiętuję tytułów utworów (może poza Mysticum Arabicola). Erplanda wrzucam, bo z nim się chyba najbardziej zżyłem. Wspomniany kawałek to chyba najlepszy fragment tego longpleja, początek i końcówka też są mocarne. Generalnie nastawcie się na muzykę skoncentrowaną wokół rytmu, wszystko inne jest obudową dookoła tego rytmu. To jest taka muzyka, że trudno ją opisać, ale jak już załapiecie, o co chodzi, to albo będzie się wam podobać, albo odrzucicie, duża szansa na to, że tu będzie jedna ze skrajności: tak/nie, nic pomiędzy. Mnie się bardzo podoba. Masę motywów muszą mieć i przetwarzać ciągle, bo to wszystko bardzo podobne, ale jednak nie takie samo. Co jeszcze zwraca uwagę to charakterystyczne, baśniowe okładki płyt. Częstujcie się!
Aha, tamta sesja bardzo dobrze mi poszła, a Ozric Tentacles od czasu do czasu bardzo chętnie, nierzadko z fascynacją (ale muzyką, a nie szalonym stylem życia muzyków) słucham.

https://www.youtube.com/playlist?list=O ... wbOUzcQoBI
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8020
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 08 lut 2023 15:54

Erpland puściłbym jako pierwsze
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21588
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 08 lut 2023 16:07

A ja bym leciał zgodnie z kolejnością, tak jak zawsze to robimy?
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8020
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 08 lut 2023 16:13

Skoro Erpland kisi się od roku prawie, to ja bym po prostu wolał ją zmęczyć i byłaby z głowy xD
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21588
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 08 lut 2023 16:21

To sobie zmęcz, napisz recenzję i odłóż, tak jak my z Murzynem sobie musieliśmy 3 albumy zrobić, bo towarzystwo recenzowało albumy po 2 tygodnie.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8020
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 08 lut 2023 16:32

Nie lubię kiszenia recenzji, jak płytka Melkiego będzie po mojej to już grzecznie poczeka... Tyle lat szarpania się z nią też poza bestką i jeszcze ani razu nie dotrwałem do końca. Nie mam psychy na to teraz
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21588
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 08 lut 2023 16:38

Trudno tego Dragonka zadowolić
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8020
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 08 lut 2023 17:24

Hien proponuje postshodanizm, nawet nie potrzebuje pierwszej w nocy do tego :>
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21588
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 08 lut 2023 17:45

Oj tam oj tam. Nie mam tylko ochoty na jakieś przestawianie albumów, bo komuś się nie chce słuchać i pisać kiedy inni, bo "nie ma psychy na to"
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16605
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 08 lut 2023 20:21

Przepraszam bardzo, ale co to jest postshodanizm? :)
Awatar użytkownika
Malkolit
Posty: 6181
Rejestracja: 24 cze 2011 22:37
Ulubiony utwór: World in My Eyes
Lokalizacja: właściwa
Kontakt
Strona WWW Facebook

Post 08 lut 2023 20:33

Hien pisze:
08 lut 2023 15:44
Ale Melki, Ty masz te wrzutę gotową xD
Malkolit pisze:
07 lip 2022 13:23
Ozric Tentacles - Erpland

Scenka z życia: uczę się do egzaminów. To musi być styczeń 2014, sesja zimowa. Mam przy tym przez pół dnia założone słuchawki. Wtedy potrafiłem coś konstruktywnego robić przy muzyce, dziś wychodzi mi to znacznie gorzej. Leci głównie muzyka amerykańskiego zespołu psychodelicznego/rockowego/elektronicznego/transowego/co tam jeszcze wymyślicie, to na pewno elementy tego też będą - tylko nie ma wokali. Muzyka jest całkowicie instrumentalna. Odkryłem ten zespół z jakiegoś forum nieco wcześniej. Jestem absolutnie zafascynowany, fantastyczne brzmienie, ogromna energia wykonania i niesamowity potencjał pod słuchanie do pracy nad czymś. Leci jeden album za drugim, po zawsze nowoczesnym brzmieniu można mniej więcej poznać, że zmieniają się albumy, zmieniają się czasy, muzyka jest generalnie podobna: motoryczny rytm, masa elektroniki, wiele ozdobników w rodzaju śpiewu ptaków czy szumu płynącej wody, a utwory płynnie przechodzą jeden w drugi. Raczej nie są te płyty równe, są takie kawałki, które przelatują raczej bez większej uwagi. Generalnie prawie nigdy nie zapamiętuję tytułów utworów (może poza Mysticum Arabicola). Erplanda wrzucam, bo z nim się chyba najbardziej zżyłem. Wspomniany kawałek to chyba najlepszy fragment tego longpleja, początek i końcówka też są mocarne. Generalnie nastawcie się na muzykę skoncentrowaną wokół rytmu, wszystko inne jest obudową dookoła tego rytmu. To jest taka muzyka, że trudno ją opisać, ale jak już załapiecie, o co chodzi, to albo będzie się wam podobać, albo odrzucicie, duża szansa na to, że tu będzie jedna ze skrajności: tak/nie, nic pomiędzy. Mnie się bardzo podoba. Masę motywów muszą mieć i przetwarzać ciągle, bo to wszystko bardzo podobne, ale jednak nie takie samo. Co jeszcze zwraca uwagę to charakterystyczne, baśniowe okładki płyt. Częstujcie się!
Aha, tamta sesja bardzo dobrze mi poszła, a Ozric Tentacles od czasu do czasu bardzo chętnie, nierzadko z fascynacją (ale muzyką, a nie szalonym stylem życia muzyków) słucham.

https://www.youtube.com/playlist?list=O ... wbOUzcQoBI
Aha, to ja już nawet zapomniałem :lol:
ODPOWIEDZ