Best of Forum (Albumy - WRZUTKI)

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11326
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Best of Forum (Albumy - WRZUTKI)

Post 24 kwie 2023 11:31

Dobra Panowie, jak to mówią nie myli się ten co nic nie robi a je nie lubię siedzieć na tyłku i patrzeć jak marnujemy czas, zatem postanowiłem że od tej pory wrzuty albumowe będą wjeżdżać w osobnym temacie gdyż i tak otwierając nową kolejkę na recenzję wklejam Wasze opisy dla odświeżenia. A dzięki temu że będzie osobny temat na wrzuty będzie można wjeżdżać z płytami nie czekając aż wszyscy uporają się z ostatnią płytą poprzedniej kolejki (same wrzuty nieraz zajmują parę dni a nawet tydzień więc równie dobrze możemy je robić przed końcem kolejki i nie marnować tyle czasu).
Zatem ogłaszam co następuje:

MOŻECIE PONIŻEJ WJEŻDŻAĆ Z ALBUMAMI DO NASTĘPNEJ KOLEJECZKI
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6389
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 24 kwie 2023 11:34

Senkju, zaczynam.

Alphaville - Afternoons in Utopia (1986)

...night. Khym, ekhym. Proszę Państwa (PT Forumowicze, blablabla, osoby forumowe niebinarne, blablabla), WIOSNA. Oto i ona, nadeszła i jest, i pachnie, i mieni się kolorami, i w ogóle jest słodko aż będę jechał do Rygi. Niemniej jednak, zanim to (i zanim pyłki do reszty zabiją moje zatoki), pragnę się podzielić z Wami moim ultimate wiosennym albumem. No dobra, kogo ja próbuję oszukać, mam kilka takowych na swojej liście (na czele z Ultrą, którą poznałem w kwietniu 2004), ale atakuję Was chyba dla mnie najważniejszym (poza Ultrą, no ale c’mon, co ja Czez jestem?), który zresztą – nawiązując do pierwszego nawiasu – zakupiłem również w kwietniu 2004, w Empiku w Galerii Łódzkiej (jeszcze wtedy był na bodaj drugim piętrze). W ogóle kupiłem wtedy („kupiłem”, hehe, namówiłem matulę, żeby wspomogła, co smutny i zestulejarzony piętnastolatek mógł mieć wtedy za pieniądze) 3 krążki – Ultrę, The Singles 81>85 i właśnie TO. Afternoons in Utopia, czy też jak to zwykł mawiać mój zakochany w ejtisach nauczyciel od biologii z gimbazy „prof.” Zieliński, Popołudnia w Kraju Utopii. Dodać tutaj muszę ważną rzecz – pomimo tego, iż Alphaville znałem już od połowy lat 90., kiedy to wuj dał mi kasetę magnetofonową z przegraną na jedną stronę płytą Forever Young (zmieściła się cała na jednej, na drugiej wuj mi sprezentował A Kind of Magic Queen na które się dokumentnie latami wysrywałem, po prostu rewind i lecimy od początku), to miałem byle jakie pojęcie nt. tego, kim są, skąd są, w którym roku ukazało się FY i w ogóle jakie tytuły noszą piosenki. Nie miałem żadnej wiedzy dotyczącej ich follow-upów, generalnie wiedziałem jedno wielkie Capital G (jakby to Reznor mógł ująć). Kiedy w latach 2003-2004 za sprawą znanej i lubianej odsłony serii Grand Theft Auto sięgnąłem po muzykę ejtisową, szybko znalazłem „stronników”. A to jeden ziomek z klasy, a to drugi ziomek z klasy, a to nauczycielka od francuskiego (sroga depeszka, gdyby nie ona to… nie byłoby mnie na tym forum xD), a to właśnie nauczyciel od biologii. Naprowadził mnie, gdzie trzeba, poznałem zespół „bardziej”, ogarnąłem, jaką mają dyskografię, no i wyczaiłem w Empiku Afternoons in Utopia właśnie. Do dziś mam tę płytę (jak i pozostałe dwie wówczas zakupione) w oryginalnym boksie, wkładka dołączona do niej była w formie plakatu (sic!), z bodaj najfajniejszą fotą zespołu, jaką sobie kiedykolwiek strzelili (stanowi ona zresztą też okładkę albumu). Pomimo tego, iż płyta w Empiku kosztowała wtedy średnio 60 ziko (nadal chyba tak jest, nie wiem, kradnę – WRÓĆ – infoanarchizuję lol), mamy namiawiać na dodatkowy produkt długo nie było trzeba, albowiem jest ona Niemców wielką fanką (choć sama przez 2 dekady nie wiedziała, że są z Niemiec; zresztą, jej bycie fanką można właśnie ograniczyć do znajomości debiutu, który miała w małym palcu. Nota bene, pamiętam, jak kiedyś, jeszcze w jakimś 2002 albo 2003 roku spytała mnie, czy może Alphaville są z Reichu właśnie, albowiem na debiucie mają piosenki o tytułach Summer in Berlin i To Germany With Love LOL). Dołożę jeszcze takie wspomnienie, że kiedy wsiedliśmy do jej ówczesnego auta, jakim był srebrny Opel Agila, pierwszą płytą wepchniętą do odtwarzacza nie było wcale żadne DM, ale właśnie Gold, Lloyd i (wtedy już, zamiast Mertensa) Echolette. Polecieliśmy w ciekawą podróż (która właściwie wciąż trwa).

Afternoons in Utopia to płyta już zupełnie inna od mocno synthpopowego Forever Young. Oczywiście, to ciągle pop i są synthy, ale po gargantuicznym wprost sukcesie debiutu, trio młodzieniaszków z Akwizgranu dostało nie tylko wiatru w żagle, ale też taczki pieniędzy na konta własne i wytwórni, która postanowiła, jakby to powiedział niezapomniany Richard Attenborough w Parku Jurajskim, „spare no expense”. Zespół miał więc wolne ręce w zakresie chyba wszystkiego. Dość powiedzieć, że przez sesje nagraniowe do Utopii przewinęło się ok. 30 (!) różnych muzyków sesyjnych, gdzie – o ile dobrze pamiętam – każda wykonana przez nich zagrywka została gdzieś użyta. Mamy w wielu utworach żywe bębny, mamy gitary, sekcje dęte nie grane z klawisza, właściwie nie dziwi, że aż do 1993 roku zespół właściwie nie koncertował, bo nie miał jak xD Poza tym woleli też siedzieć w studio i tłuc różne eksperymentalne rzeczy (które koniec końców zamieniały się w całkiem zwyczajny – choć IMHO fantastyczny – pop). AiU promowało aż 5 singli, z czego najważniejszym było (i jest) Dance With Me, jedna z najlepszych rzeczy, jakie w mojej opinii nagrali. Numer oparty o prosty riff, jeszcze prostszy tekst (za to jaki ponadczasowy w sumie), całość ocieka new romantic aż chce się rzygać (zupełnie jak od tej wiosny), ale z głowy wywalić nie sposób. No, na pewno ja nie mogę. Kolejnymi były Jerusalem, Sensations, Universal Daddy (najbardziej cheesy utwór na krążku, ale go uwielbiam) i na koniec bardzo lekko rockowe (bardzo lekko) Red Rose. Nie da się ukryć, że są to ejtisy, jest to pop, są klawisze, niektórych może trochę mdlić. No ale jednak to rok 1986, i o ile wiem, że rzeczy mogły już wtedy brzmieć lepiej i bardziej świeżo, ja upieram się przy swoim – to jest dobra płyta. Jak na tamte czasy, jak na synthpop (nawet, jeśli mniej oczywisty), jak na Alphaville. Gold ma głos jak dzwon, robi z niego użytek zdecydowanie lepszy niż w czasach FY i poprzedzających, ba!, nawet lepszy, niż na The Breathtaking Blue (który to jednak album jest muzycznie kolejnym mocnym krokiem naprzód). Całość w ogóle opiera się o fajny koncept – intro i outro są ze sobą spięte, sami zobaczycie. Nie będę rozpisywał się tutaj na temat poszczególnych utworów – to Wasze zadanie właściwie, napomknę jednakowoż, że do moich ulubionych należą… w zasadzie wszystkie xD Nie no, jeśli mam być BARDZO szczegółowy, to pozwolę sobie wskazać (od początku) Jerusalem, bezwzględnie Dance With Me, tytułowy (który jest naprawdę niesamowicie nastrojowy i jakoś dobrze pasuje pod nasze obecne niespokojne czasy, tekstem i przesłaniem ofc), potem Sensations, The Voyager, Universal Daddy no i balladowo słodko-pierdzące Lassie Come Home, którym się kiedyś srogo zachwycałem na tym forum (jakieś, bagatela, 18 lat temu), aż ś.p. Bojdis nazwał mnie „romantycznym prawiczkiem”. NA TAMTE CZASY ZA BARDZO SIĘ NIE POMYLIŁ, no ale. Lubię nadal, choć 16-tu lat już nie mam, prawiczkiem dawno nie jestem a z romantyzmu zostały mi głównie sentymenty. Posłuchacie, wypowiecie się. No, to w sumie na tyle?

Afternoons in Utopia były dla mnie wstępem do reszty Alphaville. Rok później, zresztą w Berlinie będąc, zakupiłem sobie The Breathtaking Blue, potem Salvation (tylko Prostitute miałem zassane). Z niecierpliwością czekałem na zapowiadany sto lat „nowy album”, kiedy w końcu się ukazał (Catching Rays on Giant, grudzień 2010), znów poleciałem do Empiku. Kiedy zapowiedziano następny – natychmiast zassałem. Lubię Alphaville, mieli swój dobry moment, choć gdyby i debiut i AiU ukazały się kilka lat wcześniej odpowiednio dla siebie, to myślę, że zdobyliby jeszcze większą popularność (zwłaszcza w Stanach i UK, na czym im bardzo zależało). Gold pisał naprawdę dobre teksty (choć często były przeplatane mocno „serowymi” wstawkami, potem niestety generalnie zrobiło się gorzej), wciąż ma dobry głos i świetny kontakt z widownią (tym bardziej nie mogę zrozumieć, dlaczego tak długo czekali z koncertowaniem), pionierami nie sposób ich nazwać, ale właściwie, czy kogoś to obchodzi? Czy kogoś powinno? W tym roku mija więcej lat odkąd poznałem ten album (19) od czasu, który dzielił moment poznania tego albumu przeze mnie od jego premiery (18 lol). Każdej wiosny go włączam, każdej wiosny się zachwycam. Trochę nostalgii, trochę tańca, trochę tango (kołysanka w stylu Mango). Nikt tu ognia nie odkrywa ani koła nie wynajduje, nawet, jeśli trochę się starano (spory budżet, masa artystów wspomagających, no i Peter Walsh jako szef zespołu producenckiego, miał już na koncie New Gold Dream Simple Minds). Niektórzy mogą powiedzieć… Nie no, nie wiem, co mogą powiedzieć. Posłuchają to powiedzą xD Chyba do tej pory nie wrzucałem jakiegoś swojego osobistego „monumentu” muzycznego, najbliżej zdecydowanie było właśnie w/w Simple Minds i Black and White, no ale nie miałem wówczas perspektywy czasowej, bo kiedy ta płyta miała premierę, to ja ich już znałem rok z okładem. Nabiłem się na premierę i byłem mocno zahajpowany. Alphaville poszło trochę inną drogą, ale wciąż z korzyścią dla siebie. I dla mnie. Także Wy słuchajcie (nim wiosna trwa), a ja uciekam, żeby depart one day in a relative way and return on the previous…

https://youtube.com/playlist?list=OLAK5 ... u1ywBLMsVs
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21491
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 24 kwie 2023 12:02

Typowy Murzyn - zmieńmy to, zmieńmy tamto, namnóżmy tematów - a potem będzie płacz, że faktycznie było dobrze jak było xD
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11326
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 24 kwie 2023 12:17

Typowy munlup malkotent - idą tematy wolno ŹLE - chcesz przyspieszyć - też ŹLE
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 7939
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 24 kwie 2023 12:40

Ej wrzućmy do końca kwietnia następne 30 płyt, będzie jeszcze dynamiczniej
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11326
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 24 kwie 2023 12:42

O PATRZCIE PAN MARUDA NISZCZYCIEL DOBREJ ZABAWY, POGROMCA UŚMIECHÓW DZIECI
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11326
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 24 kwie 2023 21:00

Jessie Ware - Glasshouse
(2017)

Jessie Ware po raz pierwszy usłyszałem jakoś w 2012 roku za sprawą jej przeboju Wildest Moments pochodzącego z debiutanckiej płyty. Na tamten moment równie dobrze mogła zostać zaledwie one-hit wonderem jakich wiele, jednakże czas pokazał że to zdolna artystka mająca w zanadrzu jeszcze sporo dobrej muzyki. Jej druga płyta Tough Love z 2014 roku wydawała mi się ciekawsza, w tamtym samym czasie okazało się też że lubi ją moja bratowa, Jessie udzieliła się też na albumie Katy B więc przewijała się w dyskusjach tu i tam choć znów poza paroma singlami nie wgryzlem się mocniej. Zmianę przyniosła dopiero jej trzecia płyta zatytułowana Glasshouse.

Zaczęło się od singla Midnight który ukazał się jeszcze latem 2017 roku, z miejsca mi się spodobał i wiedziałem że będę czekał na premierę albumu która miała miejsce jesienią. Rok 2017 to był w ogóle najowocniejszy dla mnie rok w muzyce od lat - tu niektórzy kekną - gdyż spodobały mi się wówczas AŻ 4 albumy co było dobrym wynikiem biorąc pod uwagę że przez długi czas chyba nie jarałem się wtedy albumowymi premierami muzycznymi (z biegiem lat nawet wszystkie te 4 płyty zdobyłem, Glasshouse jako ostatnie).

Płyta wyszła jesienią, zassałem ją z neta i była jedną z ostatnich płyt jakie nosiłem ze sobą na moim wiekowym odtwarzaczu mp3. Nie jest może jakaś wybitna ale nie w tym rzecz, była to w sumie pierwsza płyta którą się zajarałem odkąd objąłem nowe kierownicze stanowisko w pracy, miałem zmiennika na którym mogłem polegać, mieszkałem wtedy już z moją partnerką, ogólnie był to bardzo dobry czas stabilizacji w moim życiu i ta płyta była mi wtedy soundtrackiem. Rzadko może słucham, może dawno nie wracałem (dopiero ostatnio myśląc o niej właśnie w kontekście wrzutki) ale jest to album którego słucham z prawdziwą przyjemnością od początku do końca, płyta która moim zdaniem pasuje na słoneczną porę roku (wyjaśnię za chwilę) i taka którą bardzo chciałem się z Wami podzielić i przy okazji ukazać trochę inną twarz Murzyna hehe. Jak na mnie płyta może być dla niektórych zaskoczeniem bo jest to album pop i w przeważającej mierze jest to materiał balladowy. Niemniej jest to płyta która nie nudzi mnie na przestrzeni swoich 12 kompozycji, łącznie całość trwa 46 minut więc pod kątem nie powinna Was mam nadzieję zanudzić. O ile na temat śpiewających pań naszego forumowego Wujasa nie zawsze miewam najlepsze zdanie (a nawet jak mam to miewam nieraz zarzuty pod adresem wrzucanych płyt bo a to za długa a to wrzucona może trochę nie w porę) tak tym razem sam rzucam klasyczną śpiewającą Panią - gotów na krytykę naszego specjalisty w tej dziedzinie. Dlaczego uważam że płyta to dobra na słoneczną porę? Z jednej strony dlatego że materiał na niej zawarty to mógłby często być dobry wybór na wolne tańce na weselu może i łącznie z pierwszym tańcem młodej pary, część utworów tutaj to subtelne miłosne ballady chyba dobrze pasujące na wiosenną porę kiedy wszystko rozkwita łącznie z uczuciami, gdy powietrze gęste jest od zapachu kwiatów. Dobrze też może wchodzić w leniwe słoneczne popołudnia i wieczorami. Część kawałków to numery bardziej brejkapowe, ale nic mocno dołującego moim zdaniem, wszystko z lekką nutką melancholii co najwyżej. Od typowo balladowej budowy wyrywają się na płycie raptem dwa utwory, jednym z nich jest Your Domino które ma elektroniczny żywszy bicik a drugie to Selfish Love będące spaloną w słońcu gitarową bossa novą. Najbardziej chyba lubię utwory z początku płyty czyli Midnight z prostym ale skutecznym fortepianowym motywem, walczykowate Thinking About You oraz Stay Awake, Wait For Me z solo na trąbce.
Wam może być znane Alone które swego czasu pamiętam było trochę zajeżdżane w radio, a najmniej robi mi chyba... w sumie to trudno rzec, te kawałki są po prostu dobre. Pomimo raczej jednostajnego spokojnego tempa tej płyty uważam że jest ona na tyle dobrze napisana, skomponowana i wykonana że zwyczajnie broni się w moich uszach i myślę że może się podobać. To są bardzo proste a zarazem ładne chwytliwe melodie i całkiem niezłe teksty w moim odczuciu.
Zatem tym razem to ja zapraszam do odsłuchu śpiewającej pani :)

https://youtube.com/playlist?list=PLDt1 ... C9iqe0_Wrz
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21491
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 24 kwie 2023 22:58

no-man – ((speak))

Najwyższa pora zużyć się z no-man we wszystkich tematach, bo ile można z tym czekać? Ze „Speak” (lub „((speak))”, zależy od okładki i wydania) czekałem na odpowiednią porę i taka się trafiła. Status tej płyty jest taki że formalnie jest to kompilacja materiału napisanego i nagranego przez no-man w latach 87-88, z nowymi wokalami zarejestrowanymi w drugiej połowie lat 90-tych. W praktyce jednak, wszyscy, łącznie z zespołem, traktują to jako album i tak zresztą on brzmi – bardzo spójnie, pod kątem klimatu, aranżacji i wajbu. Tym wydawnictwem, no-man zatoczyli pełne koło, ponieważ materiał stał się punktem wyjścia dla większości ich płyt nagranych po 1999 roku.

Mówiąc o „Speak”, mówi się przede wszystkim o albumie piosenek. Różne płyty no-man nagrywali, różne aspekty muzyki miały różny focus na nich, czasami były to bity, innym razem rozbudowane, epickie aranżacje, a jeszcze innym elektronika. W tym wypadku, twórczość zespołu zostaje sprowadzona do minimum pod każdym względem. Nie ma tu grubo i gęsto opakowanych utworów, za to są piosenki - proste, oszczędne, nieraz wręcz miniaturki. To jest Tim Bowness i Steven Wilson, miejscami wspierani przez Bena Colemana na skrzypcach, w najczystszej postaci. Nie ma tu podkładów perkusyjnych, nie ma bujania, tylko kołysanki.

Tytułowy, krótki instrumental, to odratowane intro do niewydanej wersji innego utworu i można się tylko cieszyć, że się nie zmarnował. Samplowany zaśpiew, ciepły ambient i skrzypce Bena. Niby nic, ale jak najbardziej coś i doskonałe wprowadzenie do tej płyty. Nie powinno w sumie nikogo dziwić, że właściwym, piosenkowym otwarciem „Speak” jest cover Nicka Drake’a „Pink Moon”. Te dwa albumy mają wiele wspólnego ze sobą. Nie będę opisywał dokładnie wszystkich piosenek, bo dla mnie one wszystkie są piękne, mają tę niepowtarzalną, speakową atmosferę i ponadczasowość, która sprawia, że te kawałki brzmiały tak samo świeżo w 1987, jak i w 1999 roku, jak i teraz. „Night Sky, Sweet Earth”, IMO stanowi punkt zwrotny na „Speak”. Nieziemska atmosfera w tym utworze, piękny motyw Wilsona na gitarze, Tim pasuje tu jak w niczym innym, a do tego jeszcze, wyjątkowo jak na ten album, zajebiste, powoli wyciszające ten kawałek outro, z Benem na skrzypcach. Tim napisał mi kiedyś, że ta piosenka powstała kiedy siedzieli z Wilsonem wieczorem na wzgórzu, pod kościołem (St. Nicholas’s Chapel) w Devon, i patrzyli się na niebo i portowe światła poniżej. Konkretna inspira i bardzo konkretny efekt. Takie rzeczy jak „Riverrun”, czy „Life With Picasso” po prostu płyną (w tym drugim, Tim na gitarze). „Death and Dodgson’s Dreamchild” to utwór, który bardzo mi się kojarzy z jakimiś croonerskimi piosenkami, lub czymś co mógłby śpiewać Don Johnson. Tylko oczywiście z Bownessa jest żaden crooner, więc robi to po swojemu, nadając utworowi jeszcze więcej tęsknej melancholii. no-man ponownie sięgają też po kawałek Donovana, tym razem „River Song” (chronologicznie, pierwszy z trzech jego coverów, jakie nagrali) i podobnie jak w przypadku „Pink Moon”, efekt jest bardzo odświeżający, a jednocześnie bardzo tradycyjny w formie. Nie chcę się zapędzić w kozi róg tymi uduchowionymi opisami, bo o tej płycie nie pisze się z łatwością, zawsze wydaje się, że nie oddało się słowami tego, co tam się dzieje, a tu już prosta droga do bełkotu.

To jest krótka i prosta płyta, kolekcja prostych piosenek. Wśród źródeł inspiracji do powstania tych utworów, Tim wymieniał mi Nicka Drake’a, Sandy Denny, Tima Buckleya, Johna Martyna, Tima Hardina, Donovana, czy Bridget St John. Różnie ludzie interpretują ten vibe. Rzuciłem okiem na stare komentarze z forum PT, niektórzy słyszą w tym zimę, a inni klimat letnich nocy. Ja się zdecydowanie skłaniam ku tej drugiej opcji, nie tylko dlatego, że Tim śpiewa „I swear I can smell the see, the night sky, the sweet earth”, ale po prostu kiedy słyszę te piosenki, to widzę późny wieczór nad morzem. Słuchałem tego albumu w takich okolicznościach nieraz, czasami o zmierzchu, czasami w nocy, czasami nad ranem, na plaży, zawsze to było to. Jest w tym przestrzeń, a jednocześnie duże ilości ciepła, stąd pewnie takie odczucia. A wstawiam to jako wrzutkę wiosenną, bo album poznałem wiosną i też działał.

„Speak”, jak mało który album, wrzucam z całkowitą pewnością, że to jest dzieło wybitne. Ciekawią mnie Wasze opinie, ale ich charakter nie ma dla mnie absolutnie żadnego znaczenia, choćby nie wiem jak ktoś miał się pastwić nad tą płytą. Jeżeli któryś album no-man uchwyca sedno muzycznego porozumienia tych dwóch ludzi, to jest to właśnie ten. Materiał skomponowany i nagrany z daleka od wymagań wydawców, oczekiwań fanów, czy nawet samego zespołu, To przecieranie niezbadanego dla tych muzyków szlaku i odkrywanie, z radością, że to współpraca bardzo owocna i wyjątkowa. Dla mnie zaś, absolutny top muzycznych odkryć, przeżyć i skarbów.

https://www.youtube.com/watch?v=O6fdEjDavMI&t=46s

Niestety jest problem z tym albumem na YT, nie ma oficjalnego źródła. Ktoś wrzucił bardzo ładny rip z winyla, ale zrąbał podział na utwory, trzeba zjechać w komentarze i tam ktoś to porządnie pomarkował. Na Spotify również nie ma, zresztą nie ma tam kilku płyt no-man, najwyraźniej są jakieś kwestie prawne, które blokują obecność tych płyt na streamingach. Taki to obskjur, jak widać. Najlepiej sobie po prostu ściągnąć z neta w mp3, i tyle.

Dla chętnych, ponad10minutowy, praktycznie instrumentalny ambient, który jest doklejany do nowszych wydań tego albumu.

https://www.youtube.com/watch?v=2KcHQo2 ... biBhcnQ%3D
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16511
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 24 kwie 2023 23:06

Ale szykuje się kolejka jak ta lala. :D
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21491
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 24 kwie 2023 23:07

No to dołączaj Wuja z czymś równie dobrym ;)
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16511
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 24 kwie 2023 23:15

Jutro dołączę. Mam nadzieję, że z czymś dobrym.
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 7939
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 25 kwie 2023 01:15

no niestety trzeba wreszcie rzucić coś dobrego

Czy są z nami rowerzyści w tym pokoju? Mam dla was prezent. Odpowiedzialny za niego w dużej mierze Ralf Hutter też jest jednych z wielbicieli tych pojazdów, więc wcale mnie nie dziwi takie napracowanko przy tej płycie. Kraftwerk MUSIAŁ się tutaj pojawić jeszcze z mojej strony, ale w przypadku ich dyskografii możliwość wyboru potrafi się szybko skurczyć... na szczęście bezwstydnie mogę się przyznać do tego, że mojej ulubionej płyty mi nie podebraliście, z czego jestem rad i wesół! Myślałem o TEE, ale przypomniałem sobie, że lepiej podesłać coś z serducha i szczerą radością, więc wątpliwości trwające kilkadziesiąt sekund minęły.

Jestem ciekawy jak bardzo fani musieli być zaskoczeni/zachwyceni w 2003 roku na wieść o nowej płycie. Niby jakiś czas wcześniej wypuścili dość średni singiel Expo 2000, ale na dłuższych dystansach nigdy nie chybili. Już bez Bartosa i bez Flura, choć nie sądzę, by mieli poważny wkład w rzeczy powstające od Autobahn zaczynając. Zamiast nich mamy Fritza Hilperta, który widnieje jako współkompozytor na prawie całej płycie. Na moje ucho to on jest odpowiedzialny za tak świeże brzmienie. Kraftwerk jak Jarre na Oxy7-13 oszukują czasoprzestrzeń - korzystają z nowinek w elektronice, przetwarzając swój styl na nowo bez praktycznego naruszenia charakterystycznych jego elementów. Melodyjność, motoryczność, celność i oszczędność tekstów, wielość języków, wreszcie klarowny i pozornie prościutki koncept, który po prostu działa. Drobne oznaki starości wkradają się tylko w Elektro Kardiogramm, ale poza tym to niesłychanie równy, bardzo dobry kawałek grania. Hipnotyczna techno suita Tour de France doskonała w podróż, być może właśnie najlepsza pod rowerowe wojaże! Sam nie jeżdżę, ale mogę przynajmniej godny soundtrack zaproponować. Potem Vitamin, czyli klasyka zespołu w pigułce. Zaraźliwe linijki, specyficznie rozimprowizowany środek, bujająca perka i soczysty bas. Och, jak ja im zazdroszczę tutaj brzmienia, w ogóle się nie zestarzało IMO. Potem przede wszystkim motoryczne Aero Dynamik, które było O WŁOS od pojawienia się kosztem Autobahn (i to w jednym z singlowych miksów)... zagrałem jednak inaczej, LEPIEJ. Technopop najwyższej próby, bardzo konkretny, surowy, ale szalenie spójny w każdym elemencie.
Współczuję tym, którym ten bas nie wwiercił się w głowę, a stopy samoczynnie nie zaczęły chodzić. Wspominane EK trochę na modłę elektro pierwszej generacji, ale mimo to nie jest aż tak złe. Zanim powrót do przeszłości odrestaurowanej w bardzo stylowy sposób jeszcze przystanek w La Forme, zrobi się atmosferycznie. Swoją drogą to był pierwszy numer z płyty, który zaskoczył te X lat temu. Pierwszych odsłuchów już nie pamiętam, ale to bez wątpienia głębokie czasy gimnazjum. Na tyle głębokie, że przed rozkręceniem się na muzbawkach i RYMach, gdy pewnego dnia zawitałem do Media Marktu dobrze wiedziałem, z którą płytą wyjdę. TdF Soundtracks (wolę tę pierwotną nazwę) to do tej pory jedyna płyta Niemców, którą fizycznie posiadam w domu. Na koniec wracamy myślą i czynem do 1983 roku, bo właśnie wtedy właściwe Tour de France wyszło na singlu. Wersja by Kraftwerk 2003 dojeżdża bez większych problemów do pierwowzoru.

Po takiej płycie nie trzeba już kolejnych powrotów. Mam nadzieję, że za to wy będzie wracać gęsto i często, szczególnie ci, dla których to pierwszy raz z TdF!

Kraftwerk - Tour de France Soundtracks (2003)

https://www.youtube.com/playlist?list=O ... oyIgSUiqiY

Dla chętnych i zachęconych bonus w postaci tego, co powinno być, a nie jest - Aerodynamik w wersji koncertowej, tylko że studyjnie!
https://www.youtube.com/watch?v=EJDenaQ ... 9keW5hbWlr (koniecznie z tego odnośnika, wersja na Spotify jest ze zbędnymi późniejszymi dodatkami w perce np.)
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16511
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 25 kwie 2023 08:49

Dragon pisze:
25 kwie 2023 01:15
no niestety trzeba wreszcie rzucić coś dobrego
Nie krępuj się więc. :mrgreen:
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11326
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 25 kwie 2023 08:50

Ty wuja tym bardziej, Billie poszła nieźle, poprzeczkę powieś wyżej i ciśnij wrzutę
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16511
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 25 kwie 2023 10:20

Podnieść poprzeczkę po Happier Than Ever będzie prawie niemożliwe.

a-ha - East of the Sun, West of the Moon (1990)

Przełom lat 80’ i 90’ był dla mnie bardzo dobrym okresem, jeżeli chodzi o muzykę. Tak naprawdę dosyć późno zacząłem się interesować muzyką, bo dopiero gdzieś w okolicach 87-88, gdy podjarałem się Pet Shop Boys i ich nową płytą Actually. Więc przełom dekad to był dla mnie okres wzmożonego poznawania muzyki. I w latach 90-91 wyszło naprawdę sporo dobrych albumów. Między innymi East of the Sun, West of the Moon bardzo popularnej wtedy norweskiej grupy a-ha. Kojarzyłem ich już z dwóch mega przebojów: Take on me i wrzucanego już przeze mnie Stay on these roads. To były czasy dla miłośnika muzyki dużo mniej wygodne niż teraz. Obecnie siada się do kompa czy telefonu i za chwilę słucha dowolnej muzyki. Wystarczy tylko dostęp do internetu. W 1990 człowiek nie wiedział nawet, co to internet. Muzykę się albo pozyskiwało, czyli przegrywało z kasety na kasetę od kogoś, o ile się miało trochę szczęścia znać tego kogoś, kto posiadał interesujący nas materiał. Albo trzeba było sobie po prostu kasetę kupić, o ile było to dostępne. Muzyka zespołu a-ha akurat była dostępna, więc zachęcony pierwszym singlem nabyłem album East of the Sun, West of the Moon. Od początku bardzo mi ta płyta podpasowała. I mimo, że minęło już ponad 30 lat ja nadal bardzo ją lubię. Jest to zestaw 11 bardzo dobrych kompozycji. Zespół na tym albumie trochę odszedł od radiowego brzmienia na rzecz mroczniejszego i bardziej nastrojowego. Tak twierdzą recenzenci, choć dla mnie nadal jest bardzo melodyjnie i w wielu momentach radiowo.
Początek albumu jest potwornie mocny, bo pierwszym utworem jest mój ulubiony Crying In The Rain. Miało to wlecieć w bestce utworowej, ale z uwagi na planowaną wrzutkę albumową nie chciałem niepotrzebnie dublować. Utwór jest niezwykle przejmujący i klimatyczny, z odgłosami grzmotów i burzy. Tak się składa, że dwa kolejne utwory to też single i to bardzo dobre: spokojne Early Morning i szybsze I Call Your Name.
Po niezłym Slender Frame znowu piękna rzecz w postaci nastrojowej ballady East of the Sun, West of the Moon. Ta akustyczna gitara plus smyki w refrenie robią świetny i niepowtarzalny klimat. Dalej kolejna mocna rzecz w postaci Sacymore Leaves. To takie trochę mocniejsze i mroczniejsze brzmienie. Gitary świetnie chodzą, Morten świetnie śpiewa. Bardzo dobra kompozycja z fajną instrumentalną wstawką w środku.
Balladce Waiting For Her też nie sposób niczego zarzucić. Cold River trochę przyspiesza. To taki przebój w stylu I Call Your Name.
The Way We Talk to taki króciutki przerywnik trochę z dupy. Za to kolejny utwór z miejsca brzmieniem i odgłosami burzy oraz deszczu przywodzi na myśl Crying In The Rain.
I na zakończenie piękna ballada znowu na akustyczną gitarę i dodatkowo saloonowe pianino (Seemingly) Nonstop July.
Do takich starych albumów wracam naprawdę nieczęsto, ale zdarza się. Posłuchałem sobie dzisiaj East of the Sun, West of the Moon i byłem po raz kolejny zdziwiony, jak dobrze ten album przetrwał próbe czasu. Jak dobrze wciąż mi się tego słucha. Zespół a-ha potrafił na tym albumie stworzyć naprawdę piękny i spójny klimat. No i oczywiście moc nostalgicznych wspomnień wróciła z siłą huraganu.
Morten Harket to świetny i charyzmatyczny wokalista, a utwór Crying In The Rain to jeden z najlepszych utwórów, jakie znam.

https://www.youtube.com/watch?v=4IMppxF ... pVnN9jxAUV
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6389
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 25 kwie 2023 10:20

Ale żeście dowalili póki co, cała kolejka jakby układana pode mnie i WIOSNĘ xD Speak i TdF OST słucham w kwietniu, maju i czerwcu lol.

EDIT: Shodan kontynuuje widzę, w dodatku zapodaje jeden z moich ulubionych krążków ha-ha, ta kolejka to już złoto <3
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4247
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?
Kontakt
Strona WWW

Post 28 kwie 2023 12:48

Television - Marquee Moon

Żarty się skończyły. A może nigdy się nie zaczęły. A może były tak czerstwe, że ciężko było je zaklasyfikować jako żart. Mniejsza z tym. Czas na klasykę przez wielkie A, arcydzieło przez wielkie K, kolejnego przedstawiciela 1001 albumów, które należy poznać przed śmiercią, rzecz wielką, wybitną, wspaniałą i KROPKA. Może i tym albumem nie zerwę z gębą angst punkowca, bo jakby nie było klasyfikuje się go jako album punkowy i wrzucacza klasyki klasyk, a nawet wręcz przeciwnie, ale obawiam się że musimy z tym żyć.
Television w którejś bestce się już przewinęło, akurat nie z mojej przyczyny, czemu trochę sam się dziwie. Trochę dziwie się też, że nie znalazłem dlań miejsca do tej pory, ale teraz trochę już lipa. xD BYWA I TAK. Ogólny zarys z czym się ten zespół je więc pewnie już macie, ale gwoli formalności tylko przypomnę, że jest to zespół wywodzący się ze nowojorskiej sceny punkowej związanej z klubem CBGB, która była RZECZĄ gdzieś na początku lat 70. Zaryzykowałbym tezę, że to dość ważne miejsce na muzycznej mapie USA, a nawet może i nie tylko USA, bo to klub, w którym pierwsze kroki stawiał zespół Ramones, w którym występowała Patti Smith i przez który przewinęli się takie tam zespoliki pokroju Talking Heads lub Blondie - nie wiem, może kiedyś słyszeliście. Generalnie to ówczesny Nowy Jork był interesującym miejscem, może nie będę tutaj się rozpisywać o stricte samym, ale muzycznie działo się tam mnóstwo ciekawego, te wszystkie no wave'y, proto-post-punki i inne cuda wianki na kiju to rzecz warta opisania kogoś, kto zna się muzyce lepiej niż ja (czyli kogokolwiek), ja tylko ze swojej strony mogę wam zarekomendować poszperanie w tych rejonach w wolnych chwilach. Znajdziecie tam dużo ciekawych rzeczy oraz Swans.
Wracając do tematu, ale jednocześnie nie zbaczając jakoś daleko od powyższej dygresji, powiem wam tyle, że o ile WBREW POZOROM nigdy nie byłem w stanie traktować punk rocka jakoś szczególnie poważnie, tak z post-punkiem była zupełnie inna bajka. Powód jest prosty, o ile bunt, kontestowanie rzeczywistości oraz walenie w mainstream zawsze były dla mnie spoko, gdyż zatrzymałem się mentalnie w rozwoju w wieku 13 lat, tak jednak o wiele bardziej przekonuje mnie robienie tego w ciut bardziej wyrafinowany sposób. Lubię czasem prymitywną, wulgarną siłę punka (ale to naprawdę od święta i rzadko kiedy w tzw warunkach domowych), ale jednak zawsze wolałem ciut subtelniejsze metody walki z estabilishmentem. Tak działam w życiu, tak działam w muzyce, aż szok, że znalazłem jakąś spójną płaszczyznę w jakiejkolwiek materii.
Wywód powyższy może i jest bełkotem, ale mimo wszystko nie jest AŻ TAK odklejony. Zmierzam do tego, że Television to w sumie idealny przykład tezy, którą opisuję. To jest jedna z największych rzeczy w okolicach punku i właściwie szeroko pojętej muzyki rozrywkowej. Tak, znowu popadam w ten cholerny patos i egzaltację, ale tutaj ciężko tego mi nie robić - to jest naprawdę arcygenialna płyta i nawet ktoś taki jak ja nie potrzebował zbyt wiele czasu, by to dostrzec. Murzyn napisał, że składam się z samych sprzeczności i moja laurka dla tego albumu tak wygląda - to album jednocześnie cholernie punkowy, ale i cholernie inteligentny, bardzo przystępny, a jednocześnie wyrafinowany i bez fałszywej nuty ni grosza banału.
Sprawdzicie to zresztą sami - mam nadzieję, że tego lata/jesienią 2025, gdy dojdziemy do tej płyty zrozumiecie chociaż po części skąd ta egzaltacja. Lub nie. W każdym razie, jeśli nie przekona was urok "See No Evil", dojmujące i przejmujące "Torn Curtain" czy te wszystkie cudowne i magiczne rzeczy dziejące się w tytułowym, to ja... NIE WIEM. Liczę na to, że to nie nastąpi, bo feedback z bestki utworowej był raczej pozytywny, ale czas pokaże. BIERZCIE I SŁUCHAJCIE TEGO

https://youtube.com/playlist?list=PLOJW ... w6O0u281Yh
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

Samozwańczy CEO forumowego fanklubu Sydney Sweeney oraz Depeszwizji.

DEPESZWIZJA 9 - EDYCJA IMIENIA TAMARY ŁEMPICKIEJ
STATUS: ZBIERAM GŁOSY
TERMIN - 5 KWIETNIA
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11326
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 28 kwie 2023 12:51

mintaj pisze:
28 kwie 2023 12:48
BIERZCIE I SŁUCHAJCIE TEGO
Weźmiemy tylko linka daj :grins:
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11326
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 02 maja 2023 06:29

Melki dojeżdżaj z wrzutą jak się chcesz do tej kolejki zakwalifikować
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Malkolit
Posty: 6181
Rejestracja: 24 cze 2011 22:37
Ulubiony utwór: World in My Eyes
Lokalizacja: właściwa
Kontakt
Strona WWW Facebook

Post 05 maja 2023 17:05

Jethro Tull - Songs from the Wood,

czyli jak Malkolit zainteresował się progiem.

Zawsze odczuwałem pewną dychotomię swoich zainteresowań muzycznych. Z jednej strony, lubiłem słuchać dobrej piosenki. Przeważnie były to piosenki o brzmieniu elektronicznym. Rzadko kiedy słuchałem całych albumów (w sumie nadal, w wielu podobnych przypadkach, tego nie zrobiłem). W tym, czego słuchałem, sporo było starych polskich piosenek (parę wrzucałem), poezje śpiewane (też coś wrzucałem), przeboje radiowe (też) i różne inne rzeczy. Ponieważ mój tata czasem słuchał Polskiego Radia, to kojarzyłem też nazwy czołowych zespołów rockowych. Zawsze wiedziałem, że nie zgadzam się z wizją świata prezentowaną przez nich, przez ich zagorzałych fanów itd., co chyba widać po moich wpisach. Długo byłem tym zafascynowany, traktowałem ich jak wielkie gwiazdy (tak! gwiazdy!) dla innej grupy odbiorców. Niechęć do brzmienia powodowała jednak, że dystansowałem się zawsze od nich. Nie lubiłem hard rocka. Punka to w ogóle. Ciekawił mnie rock progresywny, łapałem się chyba na lep hasła, że to "dla inteligentnych", a ja zawsze wierzyłem w słowo pisane. No i te rozbudowane formy. Dużo wcześniej słyszałem nazwy ELP czy Jethro Tull niż jakąkolwiek muzykę tych grup, jednocześnie jednak, paradoksalnie, kiedy ich usłyszałem, wiedziałem, że na swój sposób wielu takich jest mi bliskich. Paradoks? Im dłużej słucham, im dłużej biorę udział w naszych zabawach, tym bardziej widzę, że stworzenie jakiegokolwiek spójnego obrazu tego świata jest coraz trudniejsze. Widzę też, że jak z poglądami było mi nie po drodze, kiedy miałem już 8-9 lat i lubiłem różne zabawy, tak dziś tym bardziej mi nie po drodze, tylko już lepiej wiem, dlaczego.
Jakieś siedem lat temu moje zainteresowanie przerodziło się w końcu w chęć posłuchania. Tull poszedł na pierwszy ogień, dziwna nazwa i specyficzny wizerunek grupy robiły swoje. Zachowania Andersona nie tyle może podobały mi się, co widziałem w nich coś na kształt ludycznej zabawy przy jednoczesnym poważaniu dla tego poważnego jednak człowieka. Stroje, teksty piosenek, dźwięki, cała ta barwna otoczka przy tym, że zespół-gigant (reklamowali się przed zeszłorocznym bielskim koncertem, że sprzedali 60 mln płyt! dość kuriozalne jest dla mnie traktowanie takich ludzi jako "spoza głównego nurtu", to pojęcie nie oznacza przecież "tylko" tanecznej muzyki pop itp.) w naszym kraju jest raczej drugoplanowy przy innych gigantach wzbudziło duże moje zainteresowanie. Zespół trochę inny od tej sceny, choć grali i z Yes, i z Gentle Giant, i z ELP, ale kojarzy się raczej z Zappą niż z ELP. Nigdy w pełni nie wsiąkłem w Tulla, Anderson miał jednak wiele mało wyrazistych momentów, słabszych, poziom grupy nigdy nie był równy. Dzieliłem więc fascynację najlepszymi ich nagraniami z prawie obojętnością dla innych. Ważne dla mnie było poznanie Aqualunga, Thick as a Brick i Heavy Horses. Ale przełom nastąpił, kiedy poznałem Songs from the Wood.
W skład grupy, poza jej jedynym stałym członkiem Ianem Andersonem, wchodziło jeszcze pięciu innych ludzi, w tym ciekawa postać klawiszowca i aranżera, wykształconego klasycznie Davida (po zmianie płci Dee) Palmera, którego autorstwa są liczne orkiestracje na płytach Tulla. Jego są klawiszowe wstawki w Hunting Girl czy Velvet Green. Spory popis daje sekcja rytmiczna Glascock-Barlow. Co to w ogóle za płyta? Świetny przykład tego, że w czasach punka i disco (progowcy zwykle nienawidzą obu i podkreślają to przy każdej okazji, niestety, doświadczyłem tego) można było grać inaczej i nadal być popularnym (choć tu mamy przyczynę zmierzchu proga: to są płyty popularne głównie u progowej publiczności). Specyficzny amalgamat różnych wpływów (ostre, ciekawie brzmiące syntezatory, gitary elektryczne i akustyczne, bas i perkusja, różne pomniejsze instrumenty perkusyjne jak dzwoneczki), nieco teatralny śpiew Andersona, jego bogate w znaczenia teksty tworzyły całkiem oryginalną mieszankę (może aż za bardzo).
Płyta zaczyna się od śpiewu a cappella w utworze tytułowym, po czym dołącza drugi głos, a gitara elektryczna toczy pojedynek z syntezatorem: "Let me bring you songs from the wood: to make you feel much better than you could know" - pierwsze słowa chyba najlepiej mówią o tym, o czym jest płyta. Potem mamy króciutki Jack-in-the-Green o baśniowym duszku i wchodzi najbardziej melodyjny, chyba też najmniej skomplikowany na płycie Cup of Wonder z ciekawym tekstem: "Ask the green man where he comes from, ask the cup that fills with red. Ask the old grey standing stones that show the sun its way to bed. Question all as to their ways, and learn the secrets that they hold". A sama piosenka opowiada o dawnym święcie ludowym. Rzecz bardzo chwytliwa i lekka. Swoista perwersyjność Hunting Girl i Velvet Green zawsze mnie fascynowała, już ten charakterystyczny klawiszowy motyw z Łowczyni przyciągnął moją uwagę i do dziś jest jednym z moich ulubionych fragmentów dyskografii Tulla. To jest tak... nie wiem, jak to nazwać... rzucające się w uszy, pierwszoplanowe, przebojowe, że hej! I tekst o damie, która niekoniecznie okazuje się damą, a uwodzicielką o bardzo specyficznych zainteresowaniach (całość mocno podlana erotyką). Podobnie jest z Aksamitną Zielenią, potajemnym spotkaniu pary, które także nabiera dodatkowych znaczeń. Choć utwór bardziej nastrojowy niż chwytliwy czy energiczny. Pomiędzy nimi bożonarodzeniowe Ring Out, Solstice Bells (widziałem to u mojej cioci na składance pieśni bożonarodzeniowych, pastorałek itd.) z kapitalnymi brzmieniami instrumentów Barlowa. Potem mamy krótki i treściwy The Whistler, a następnie okropnie rzępolący, jazgotliwy i przyjmujący formę jamu Pibroch (dawny szkocki taniec) na bazie opowiastki ludowej. Anderson mówił, że dużo w tym czasie czytał o ludowych opowieściach z dawnej Anglii i stąd brał pomysły na płytę. W tamtym zresztą czasie urodził mu się syn, pani Anderson okazała się świetną towarzyszką życia i tę radość słychać na płycie (gdzie progowcy często lubią biadolić nad sobą nie wiadomo, dlaczego, skoro odnieśli taki sukces lub uciekać w abstrakcję). Ostatni na płycie jest Fire at Midnight poświęcony radości spotkania z kobietą (czyli panią Shoną) i jeszcze bonus Beltane.
Po latach, muszę przyznać, opadła już nieco moja fascynacja, prog okazał się zresztą zjawiskiem, które na dobre wbiło mi się w pamięć, ale od którego, z uwagi na przestarzałość (to ma prawie 50 lat!) i dziwne poglądy twórców, słuchaczy, komentatorów, niemal od początku się dystansowałem. Czemu tego niektórzy nie traktują jako części kultury tylko jako coś stojącego nad nią? Nie rozumiem. Im więcej się słyszy, tym bardziej różnice międzygatunkowe zacierają się. Wrzucałem tu zresztą Paintings In Yellow i, choćby z uwagi na takie sympatie, nie mogłem wsiąknąć w to środowisko (a tak w sumie to ci ludzie wydają się w pewnym sensie bardzo podobni i czuję, że te wszystkie ciągle podkreślane różnice mają zaciemnić to, że i jedni i drudzy dopięli swego celu, jakim był awans społeczny). Już nie mam aż takiej potrzeby chłonięcia gatunku, a neo (czy new) proga to w ogóle nie lubię, to jest nieświeże, użalające się nad nie wiadomo czym i w ogóle. Songs from the Wood! Płyta nieco chłodna, czasem może nadmiernie pokomplikowana, ale do wielokrotnego odkrywania.

Więcej podobnych wrzutek chyba nie będzie (na Brain Salad Surgery ELP chyba nie będę się porywał, Acquiring The Taste Gentle Giant to taka przyjemna ciekawostka jak i You Gonga i Fragile czy Relayer Yes, fascynacja Meddle Floydów chyba mi przeszła). Niewymienionymi w nawiasie chyba nigdy aż tak bardzo się nie fascynowałem, często budziły mieszane uczucia.

https://www.youtube.com/watch?v=z4UYX2q ... KWs8LgInzQ
ODPOWIEDZ