Best of Forum (Edycja albumowa)

ODPOWIEDZ
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11327
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 14 sie 2022 21:55

Po przeczytaniu posta shodana odpuści xd
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6389
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 14 sie 2022 21:56

Birdy - Young Heart

Kol. Hien napisał, że klon Leighton Mesteer siedzi z kocem na okładce, a ja po pierwszym odsłuchu chciałem powiedzieć, że ów klon siedzi w studio i nagrywa z innymi instrumentarium i większą melancholią. Generalnie zacznę od werdyktu - jestem zachwycony. Album do mnie przemawia, od początku do końca. Jest, cóż, melancholijny, mocno intymny (niekoniecznie w znaczeniu sposobu realizacji), wgniata mnie jakoś emocjonalnie w ziemię (oczywiście to może być związane z moim obecnym, dość nieciekawym stanem) do tego stopnia, że musiałem sobie jeszcze dowalić i na trzeci odsłuch po prostu wsiadłem w samochód, poleciałem w pi*du w stronę Łęczycy i słuchałem. To było 80 km (w obie strony), w ciągu których... nie skończyłem tej płyty, bo do niektórych numerów musiałem wrócić kilkakrotnie, czyt.: puszczałem je od początku, gdyż chciałem sobie ewidentnie wtłuc. Mam thing na taką muzykę, na takie lekko zawodzące płaczliwym głosem wokalistki do spokojnej, niemal akustycznej muzyki ze smyczkami delikatnie zaznaczającymi tło. Chciałem napisać, że shodan robi się delikatnie jednowymiarowy (bo to dla mnie ta sama stajnia co Sundfor), ale primo: sam bywam jednowymiarowy w tej rozgrywce (vide moje ejtisy), secundo: sam swego czasu słuchałem takiej muzyki (nadal w sumie słucham, ale rzadziej), a sprzedawała mi ją pewna panna z Krakowa. Mam więc tutaj trochę Evy Cassidy, Eleny Tonry z Daughter (i generalnie podobny vibe jest tej płyty co niemal czegokolwiek od Daughter, z tym, że tutaj człowiek najwyżej zaleje się łzami, a w przypadku Daughter ma ochotę sobie po prostu podciąć żyły), trochę Sóley (ale tylko trochę, bardziej z ostatniego albumu), no jest to konkretny zestaw i oto dołącza doń Birdy. I to do tego, stopnia, że będę zasysał album i słuchał... najlepiej jesienią, ale taką późną i mroczniejszą. Doskonałe dla mnie przejście od np. Talk Talk do Joy Division. Nie jest to może nic ekstremalnie odkrywczego, ale z drugiej strony ciężko wymagać wynalezienia koła po raz drugi po Joni Mitchell. Hien wspomniał, że pierwsza połowa płyty jest dość jednostajna i zlewająca się - osobiście nie odniosłem tego wrażenia aż tak bardzo, ale może dlatego, że ja słuchając takich rzeczy w konkretnym stanie emocjonalnym odbieram całość w charakterze bardziej seansu i zwyczajnie nie mogłem (nie byłem w stanie?) tego rozbić konkretnie na pojedyncze elementy. Z highlightów wyróżnić muszę (moje osobiste Top 3) Voyager, Lighthouse i Celestial Dancers (to ostatnie zwłaszcza przykuło moją uwagę przy pierwszym odsłuchu), choć blisko siedzą Evergreen, Second Hand News (przez chwilę myślałem, że to może cover Fleetwood Mac lol) i Nobody Knows Me Like You Do (które z powodzeniem mogłoby być śpiewane przez Christine McVie albo w/w Evę Cassidy). Nie mam za bardzo do czego się przypieprzyć, może poza tym, że numer zamykający numer podszedł mi najsłabiej, może przez długość, może przez dopadające mnie nagle wysokie tony Jasmine, może te soulowe chórki. Ale to też nie jest żaden gamechanger, album jest super, naprawdę czuję się zmotywowany do dalszej eksploracji.

I przy okazji przepraszam za zamieszanie, gdyż byłem w swoim spier*oleniu przekonany, że napisałem "wieczorem" a nie "po południu". Well, cały ja.
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21492
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 14 sie 2022 22:01

Jest kryzys, a Musiał jedzie na wycieczkę autem 80 km żeby posłuchać płyty xD SZANUJĘ
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6389
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 14 sie 2022 22:06

I właśnie przy tym trzecim odsłuchu poczułem, jaka jest genialna, jednocześnie fundując sobie kosmicznego wprost doła xD (nie tylko pod wpływem muzyki ofc). Połączenie tego "soundtracku", szczątek zachodzącego słońca i totalnej pustki na podzgierskiej prowincji dało świetny efekt. Może dlatego shodanowi tak wchodzą tego typu rzeczy, biorąc pod uwagę jego okolice.
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21492
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 14 sie 2022 22:09

Za taką recenzję, to Shodan IMO powinien Dejwowi cofnąć za paliwo.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6389
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 14 sie 2022 22:10

Następnym razem zapuszczę kompilację jego wrzutek i pocisnę na Mazury xD shodan może rzuci we mnie szyszką za te obsuwy
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21492
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 14 sie 2022 22:11

W ogóle, to czuję się dotknięty, że z moimi płytami to Dev nigdzie nie jeździł. To jest cziting na poziomie wrzucania klipów.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6389
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 14 sie 2022 22:14

Pomyślę o Tobie następnym razem, jak rzuci mnie laska i pół roku później będę to przeżywał :*
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16514
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 14 sie 2022 22:15

Kurka wodna ja to naprawdę nie umiem pisać recek po jednym dniu znajomości. No chyba, że coś jest bardzo w moim stylu i bardzo mi podchodzi od samego początku. Tak się chyba przytrafiło devowim co dla mnie jest bardzo miłe oczywiście.
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11327
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 14 sie 2022 22:16

Jebaniutki... XD

Jak mnie dejw czasem wkurza obsuwami tak później ciągle przypomina mi że jest takim pozytywnym freakiem i za to go cenię.

Będzie za to bonusik myślę, tym bardziej że posunąłem się krok dalej i po przesłuchaniu połowy Moev wczoraj teraz posłuchałem Right Hand of God i bas przemówił do mnie żebym pozwolił innym rozpływać się nad nim w zachwycie także no jutro możnaby lecieć z Moev (wrzucę jeszcze post odpowiedni z opisem oczywiście).
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6389
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 14 sie 2022 22:17

Ja z reguły mam tak, że potrafię już po pierwszym odsłuchu ogarnąć, czy "poczułem" płytę. Owszem, niesie to ze sobą pewne zagrożenia (i wtedy ciśnie mi Hien, że odrzucam różne złota, do których NAGLE wracam po latach i... ma nieco racji), ale też czasem pomaga. Inna sprawa, że Birdy no, strzał w dziesiątkę. Może jednak nie będzie tych szyszek? ;(
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6389
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 14 sie 2022 22:18

stripped pisze:
14 sie 2022 22:16
(...)teraz posłuchałem Right Hand of God i bas przemówił do mnie żebym pozwolił innym rozpływać się nad nim w zachwycie także no jutro możnaby lecieć z Moev (wrzucę jeszcze post odpowiedni z opisem oczywiście).
Ten opis się zmieści w cytacie? xD
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21492
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 14 sie 2022 22:21

Gdybyś Musiał nie wklejał opisu całej historii zespołu, tyłu skupiał się na albumie, który wrzuca, to by nie było takich rozterek xd
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16514
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 14 sie 2022 22:22

devotional pisze:
14 sie 2022 22:17
Ja z reguły mam tak, że potrafię już po pierwszym odsłuchu ogarnąć, czy "poczułem" płytę.
Ja nawet w tej zabawie wielokrotnie się przekonałem, że pierwsze wrażenie może być bardzo złudne. Coś mnie odrzuca na początku, żeby potem uderzyć ze zdwojoną mocą.
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 7943
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 15 sie 2022 01:49

shodan pisze:
14 sie 2022 21:45
Póki co dev nie spełnił obietnicy i nie wrzucił po południu recki Birdy.
Z technicznego punktu widzenia pojawiła się po południu ;) Strasznie wrażliwi na dejwowe słowo, ale jak zwykle recka musi rekompensować. Sama akcja odsłuchiwania w trakcie jazdy rewelacyjna, forumowy top

Moev to na razie znam tylko pierwszy utwór z Je Łotewer, we wtorek pewnie najszybciej coś wypocę
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11327
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 15 sie 2022 12:01

To ten tego jak ktoś chce to można omawiać Moev którego nikt pewnie jeszcze nie słuchał ale Yeah, Whatever.

Mentos dawaj Birdy!

devotional pisze:
15 lip 2022 14:14
Skumbrie w tomacie, skumbrie w tomacie!
Chcieliście płyty
No to ją macie!

Moev - Yeah Whatever (Nettwerk, 1988)

https://youtube.com/playlist?list=OLAK5 ... jrGzfNEqEM

Właściwie nawet nie wiem, od czego zacząć. Sama historia tego zespołu to jest materiał na niezbyt grubą, ale jednak książkę. Więc może postaram się przedstawić ją w pewnym skrócie, bowiem znajomość tejże jest tutaj dość kluczowa. Moev założyło na początku lat 80. dwóch kumpli - Cal Stephenson i Tom Ferris. Mieli po 19 czy tam 20 lat, trochę kasy od starych i byli fanatykami Bowiego (oraz brytyjskiej muzyki in general, jak to często wtedy było, sami mieszkali w kanadyjskim Vancouver z kolei). Zachwycał ich Kraftwerk, zachwycał ich Numan, gdzieś przeczytałem, że pod wpływem Are Friends Electric? za te w/w pieniądze od starych kupili sobie po prostym klawiszu. I założyli zespół, przy czym nie mam pojęcia, kto im wymyślił nazwę, czy zrobili to sami i kiedy dokładnie. Nie do końca jasne jest jej pochodzenie - wiele lat temu przeczytałem (na nieistniejącym już blogu), że nazwa jest przekręconym słowem Move, tylko nie wiadomo, czy przekręconym celowo (bo kiedyś był brytyjski zespół o takiej nazwie, którego część ewoluowała w ELO), czy przypadkiem (a ponoć taką informację posiadał autor bloga, że był to efekt literówki). Z kolei od jakiegoś czasu na Wiki pod hasłem "Moev" wisi informacja, że to przekształcone słowo "mauve" (i tak powinno być czytane), co generalnie oznacza "fioletowy", a tę interpretację zaproponował ich wokalista, Dean Russell, który jednakowoż dołączył do grupy dopiero w 1986 roku (a miał to powiedzieć dużo wcześniej). Mniejsza o nazwę - jest dość charakterystyczna, to trzeba im oddać. Ich twórczość zresztą też. Szkoda, że nie mieli dużo szczęścia. Ale po kolei.

A więc na samym początku Moev (Move, Mauve, jeden pies) to duet dwóch dzieciaków. Nagrywają trochę dem i ogarniają, że przydałby im się ktoś jeszcze, najlepiej na gitarę, żeby było bardziej a la Bowie niż a la Kraftwerk (z całym szacunkiem do tych ostatnich). Innymi słowy, potrzebny im był Gary do Numana. Dołącza jakiś daleki ziomek, Mark Jowett, który odegra w tej historii istotną rolę. Jowett zresztą studiuje i jednocześnie kumpluje się z lokalnym znawcą lokalnej sceny muzycznej, którym jest posiadający kontakty i adresy Terry McBride. Szast prast, i po niedługim czasie McBride zostanie managerem grupy. Wszystko jest fajnie, chłopcy robią muzykę, muzyka jest super mroczna i elektroniczna, jest i trochę Tubeway Army, i trochę Joy Division, i nawet wczesnego Human League, tylko nikt nie śpiewa (bo nikt nie umie). Zespół daje ogłoszenie w prasie, na które odpowiada lokalna dziewczyna, Madeleine Morris. Pisze jakieś mroczne wiersze, słucha ich mrocznej muzyki i stwierdza "ej, to jest w pytę! To teraz zaśpiewam swoje wiersze". I tak oto Moev zyskuje wokalistkę. Zaczynają grać po lokalnych lokalach i wybijają się na miniaturową popularność w regionie (Kanada nie jest wtedy specjalnie przyjaznym rynkiem dla takiego eksperymentatorstwa, zresztą, żeby chociaż z Toronto byli...). Doprowadza to do podpisania mikroumowy z jednym z lokalnych wydawców o nazwie Noetix. Wypuszczają jedno EP o tytule Cracked Mirror, na którym znajdują się 4 kawałki - tytułowy, M.T. M.T. N.M.E. (do dziś nie potrafię odcyfrować tego akronimu), 2.3 (mają thing na dziwne tytuły) i Obituary Column. Wszystkie 4 są... świetne. To jest naprawdę super fajny, nieco mroczny synthpop, gdzie oszczędne klawisze genialnie zgrywają się z gitarą Jowetta, a nad wszystkim góruje specyficzny, agresywny i świdrujący głos Morris. EP rozchodzi się w ładnym nakładzie, ale Noetix... bankrutuje. Grupa ląduje na ziemi bez wydawcy i pieniędzy, a tu więcej materiału jest gotowego. W Kanadzie bryndza, nic nie osiągną, więc rozbili skarbonki, spakowali sprzęt i pojechali do Wielkiego Sąsiada Na Południu. Zaczęli grać tam, gdzie mieli najbliżej, a gdzie jednocześnie było najbardziej fancy, a więc w San Francisco. Grali na tyle skutecznie, że zainteresowała się nimi kolejna wytwórnia - Go Records - i znó podpisali kontrakt. Efektem było nowe EP - Rotting Geraniums, na którym prócz tytułowego znalazł się jeszcze pół-instrumental Sunday Crisis i nowa wersja Cracked Mirror. Tym razem jednak udało się też wydać cały album, o interesującym tytule Zimmerkampf (i naprawdę fajnej okładce przedstawiającej jakiś starożytny labirynt) i jeszcze bardziej interesującej zawartości. TBH walczyłem ze sobą mocno, czy nie wrzucić tutaj właśnie tej płyty, bo jest TAK DOBRA, to raz, a dwa, że o ile zasady (o których trzeba mi było wczoraj przypomnieć lol) nie pozwalają na dublowanie wykonawców, to w przypadku Moev to nie byłoby takie oczywiste, gdyż... każda ich inkarnacja to właściwie osobny zespół. Nie będę jednak czekał na jakieś poprawki czy coś, po prostu Wam powiem - posłuchajcie, bo to jest naprawdę genialna płyta. Kiedyś Hien powiedział, że to brzmi wręcz jak coś, co mimo tego, iż powstało w latach 80. do nich w jakiś sposób nie pasuje. Że aż trudno uwierzyć w to, że w tym samym roku wydane było A Broken Frame. Nadal słucham synthpopu, ale nie sposób oprzeć się wrażeniu, że produkował go Martin Hannett. Co więcej - Moev faktycznie kontaktowało się z Hannettem tuż przed wydaniem tego albumu i nawet wysłali im swoje dema - na co Hannett ODPISAŁ i to w tonie bardzo propsującym! Prawdopodobnie niestety przyczyny natury obiektywnej - relokacja z Kanady do UK i tym podobne przekreśliły możliwość ich współpracy. Z jednej strony szkoda, z drugiej... nie powstałoby to, co zdążyło powstać później. Tak się bowiem złożyło, że Zimmerkampf odniosło sukces na tyle duży, iż grupa mogła ruszyć w trasę (trochę po Stanach, trochę po Kanadzie). W pewnym momencie ogarnęli sobie perkusistę (chyba nawet perkusistkę?) i jeszcze jednego kogoś na parapet, po czym Madeleine Morris udzieliła komuś tam wywiadu odnośnie do zespołu i jego przyszłości, w którym na koniec powiedziała "it's Moev or death!". Iii właśnie dlatego kilka tygodni później opuściła grupę xD (dołączyła do innego obskjurowego zespołu o nazwie Family Plot, który swoją jedyną bodaj płytę wypluł 5 lat później). Moev opuścili też dodatkowi członkowie, i tak znów było tylko trio. Trio, które miało trochę nowego materiału (tylko nie miał kto śpiewać), ale niestety kontrakt z Go Records nie mógł zostać odnowiony, gdyż... wytwórnia zbankrutowała xD Trio wysyłało więc dema to tu to tam i nikt im nie odpisywał. McBride miał dosyć (a przy okazji wyleciał właśnie ze studiów), więc wpadł na specyficzny pomysł - nikt nie chce nas wydać? Sami się wydajmy (zresztą, zamysł był szerszy - McBride i Jowett kumplowali się też z muzykami ze Skinny Puppy i The Grapes of Wrath, motorem przedsięwzięcia miała być ta "trójca")! I do spółki z gitarzystą Jowettem założył Moev wytwórnię. I w ten właśnie sposób, przez zespół, o którym mało kto słyszał (chyba nawet wtedy) powstała jedna z najważniejszych wytwórni muzycznych po tamtej stronie oceanu (i nie tylko), która dała światu nie tylko wymienione wcześniej Skinny Puppy czy TGoW, ale także Sarę McLahlan, Avril Lavigne (choć tutaj wyłącznie management) czy Ladytron - powstało Nettwerk. Pierwszym ich wydawnictem było małe EP, które miało na celu utrzymanie Moev na powierzchni. EP otrzymało - a jakże - dziwny tytuł, Toulyev (nie mam pojęcia, co to oznacza), i znajdowały się na nim 3 kawałki. Nie instrumentale! No to kto śpiewał? Cal Stephenson, który stwierdził, że skoro nikt nie śpiewa, to równie dobrze może on. Tyle, że Stephenson miał... specyficzny głos. Trochę jak zgwałcona kaczka. W dodatku jego niespecjalnie budzący zaufania wygląd, to nie mogło się dobrze skończyć promocyjnie. Dodam jeszcze, że EP wyprodukował im Dave Ogilvie ze Skinny Puppy właśnie, który później dużo współpracował choćby z Nine Inch Nails. Epka niespecjalnie się sprzedawała, a zespół chyba ogarnął, że ten image generalnie ich nie sprzeda. Ogarnęli kolejną wokalistkę - Michelę Arrichiello i basistę Kelly'ego Cooka, no i zabrali się za nagrywanie kolejnego krążka. Ciekawostka jest taka, że Nettwerk miał jakieś straszne problemy z dystrybucją na samym początku, więc zespół... znów relokował się do San Francisco, gdzie ich nowe dzieło - Dusk and Desire - ukazało się w 1985 roku nakładem hip hopowej wytwórni Profile, a Nettwerk w samej Kanadzie wydał ich dopiero rok później (i to jakoś pod koniec roku). Ta obsuwa, której ewidentnie nikt nie sprawdził, miała interesujący efekt - album dla NME zrecenzował Neil Tennant z Pet Shop Boys i w tej swojej recenzji zarzucił Moev iż brzmieniowo zrzynają z Black Celebration DM xD Dusk and Desire to jednak kolejna rzecz, którą ja z chęcią polecę - płyta jest ciekawa, nieco nierówna, ale nadrabia dynamiką. Dzieje się dużo (momentami może trochę za dużo), ale o ile czasem trzeba zagryźć zęby, kiedy śpiewa Cal Stephenson (jednak nie zawsze - Sweet Nothings, a więc kawałek, który album zamyka, jest naprawdę świetny), to kiedy wchodzi Arrichiello jest naprawdę smooth. Nie było jednak dla publiczności, po trasie koncertowej zespół... znów się rozpadł i to teraz dość srogo - Jowett odstawił wiosło i postanowił w pełni zaangażować się w pracę dla Nettwerk, Arrichiello odrzuciła muzykę całkowicie, podobnie jak Stephenson, który miał "wrócić do szkoły" (cokolwiek miałoby to oznaczać). W ten oto sposób zespół został ograniczony do duetu Ferris-Cook i pozbawiony tym razem aż dwójki wokalistów. Ale mieli kontrakt (w końcu stały) z niebankrutującą (dla odmiany) wytwórnią, więc postanowili grać dalej. Do obu gości dołączył Dean Russell - koleś o osobowości mroczniejszej niż jego teksty i to, czym stała się muzyka Moev po jego wejściu na scenę. Kim był dokładnie? Trudno powiedzieć. Zważywszy na jego koniec mógł być narkomanem, mógł być osobą homoseksualną (biseksualną?), na pewno się działo, bo ładnie się to na twórczości grupy odbiło. Nowe trio dociąga jeszcze sesyjnych gitarzystę i pałkera i zabierają się za nagrywanie. Najpierw ukazuje się singiel - Wanting, potem kolejny singiel - Capital Heaven, aż w końcu album - ten, który tutaj wrzuciłem. Więc zatrzymam się na chwilę z historią, zanim przejdę dalej (bo ile można o historii pier*olić).

Moev poznałem w marcu 2012 przypadkiem. Szukałem po necie bootlegów Ultravox z tzw. czasu tranzycji, a więc tuż po odejściu Foxxa ale zaraz po dołączeniu Ure'a, gdzie jeszcze nie mieli swoich numerów (albo tylko kilka, jak np. Sleepwalk), a coś trzeba było na koncertach grać - więc grali kawałki z ery Foxxa (do których już nigdy później nie wrócili). Ure śpiewający Foxxa to musiało być ciekawe doświadczenie, dlatego szukałem. Niestety, to no avail - na blogach muzycznych (takich z linkami do serwisów typu Rapidshare, kiedy te jeszcze żyły), które odwiedziłem, linki były martwe. Za to na jednym z nich (polskim, warto zauważyć) natknąłem się właśnie na wzmiankę o Moev i ich debiucie. Zapuściłem jeden numer na YT i postanowiłem ten debiut zassać. Powoli opuszczałem mroczne czasy przełomu lat 2011/2012, szła wiosna, zespół Byłego Admina rósł w siłę, ja sobie siedziałem w domu i grałem w Stalkera słuchając właśnie tej płyty. I się zakochałem! Cudowne dzieło, co zresztą opisałem wyżej. Jednocześnie - mimo wnikliwego zapoznania się z historią zespołu na Wiki w innych dostępnych źródłach - olałem cokolwiek innego aż do lata. Dopiero jakoś w lipcu zassałem Yeah Whatever, potem follow up, czyli Head Down, na końcu Dusk and Desire, a potem to, co zdążyło się ukazać w ich najświeższym installmencie. I znów - jak z Kate Bush - nawet, jeśli nie musiałem dawać sobie kilku lat, dlaczego nie ściągnąłem tego wszystkiego wcześniej? YW to kapitalna płyta, nie jest specjalnie długa (trochę ponad pół godziny i 8 utworów), nie jest męcząca w żadnym stopniu, wreszcie nie trzeba przetrzymywać wokalu Stephensona aż wejdzie jego koleżanka, bowiem Russell ma naprawdę dobry i mocny głos. Umie go używać i jeszcze wie do czego, gdyż charakter piosenek zdecydowanie uległ zmianie. Moev nie odstawili zupełnie automatów perkusyjnych, ale żywy pałker robi tutaj kosmiczną robotę. Wszystko jest bardzo... ciężkie i momentami mechaniczne, jednocześnie nie jest to udawane ani tandetne. Wszystkiego jest dokładnie tyle, ile powinno być. Otwieracz, czyli ich pierwszy spory hit - utwór zatytułowany po prostu Yeah Whatever jest idealnie skrojony do radia. Potem nadchodzi gloryfikujące hedonistyczny tryb życia Slide, gdzie miarowo na*urwiające wejście perkusyjne pięknie nastraja na właściwy klimat albumu. Zaraz potem Wanting, którego warstwa liryczna jest niejako kontrą do Slide a muzyczna przywodzi na myśl Clan of Xymox (dodam tutaj, że Moev w istocie byli ich supportem w pewnej chwili, właśnie kiedy rolę frontmana pełnił Russell). I oto nadchodzi najbardziej znany track Kanadyjczyków - Crucify Me, instrumental naszpikowany samplami z filmu THX1138, który wyszarpał im wysokie miejsca na listach przebojów i szturmem wziął kluby (przy okazji to jest naprawdę dobry kawałek). Następnie wchodzi lekko bluźniercze (a może wcale nie?) Right Hand, które ma kapitalne przejście w politycznie niepokojące Open Mind (i ten numer swoją genialną końcówką właściwie mógłby zamykać to wydawnictwo), a całość domyka Capital Heaven. Yeah Whatever nasuwa mocne skojarzenia z industrialem i post punkiem, pokuszę się wręcz o stwierdzenie, iż tak mogliby brzmieć (po prostu z Morris na wokalu), gdyby jednak udało się z Hannettem (a ten przecież mocno lubował się w zaproponowanych tutaj rozwiązaniach). No ale się nie udało. I Hannettowi się nie udało, bo umarł na początku lat 90., o czym zapewne wiecie, i zespołowi się nie udało, o czym jeszcze nie wiecie, ale już Wam mówię.

Przede wszystkim, mimo tego, iż nowa inkarnacja faktycznie przynosiła zyski i wypełniała sale koncertowe (tym samym przynosząc więcej zysków), Nettwerk miał z nimi jakiś problem. Zespół musiał przejść na autarkię i sam sobie zbudował i wyposażył studio. Wydali na to jednak tyle forsy, że nie właściwie nie byli w stanie z niego korzystać, bo żeby mieć za co pokryć swoje koszty stałe ciągle je wynajmowali (tak np. trafiła do nich... Sarah McLachlan, której w następstwie zaproponowano chórki na ich kolejnej płycie a McBride zaproponował jej kontrakt, no i tak się potoczyło). W efekcie sami nie mieli możliwości w nim czegokolwiek nagrać xD W bólach organizacyjno-produkcyjnych powstało Head Down, które wymieniłem wyżej (płyta dobra, ale nie tak "mocna" jak Yeah Whatever), jednak na single wybrali najsłabsze utwory moim zdaniem. Kolejna trasa była trochę rozczarowaniem komercyjnym, a po drodze okazało się, że Russell jest chory na AIDS. I w trakcie prac nad nowymi trackami musiał się wycofać z muzyki w ogóle, zaś w 1994 roku zwyczajnie umarł (dobrze, że chociaż 2 płyty im się udało wspólnie nagrać a nie tylko jedną). W efekcie Cook opuścił zespół i teraz był już tylko Ferris. Ale Ferris się nie poddał (choć chwilę mu to zajęło). Być może pod wpływem wcześniejszych doświadczeń (kobiety lepiej pasują do tej muzyki), być może dlatego, że akurat była pod ręką, ale wciągnął na pozycję wokalistki swoją żonę Julię, potem udało mu się nakłonić do powrotu Cooka i - uwaga! - Stephensona, i kolejny już skład nagrał kolejne już EP - Suffer. Wydane zostało w 1999, ale już nie przez Nettwerk, bowiem bo commercial failu Head Down ci po prostu rozwiązali z Moev wszystkie podpisane umowy. Suffer jest bardziej elektroniczne od poprzednich wydawnictw, momentami ociera się wręcz o techno, przywołuje na myśl Nine Inch Nails albo Front Line Assembly, trochę Nitzer Ebb a trochę Orbital albo wręcz Aphex Twin. Jednocześnie Julie Ferris ma bardzo ładny głos, momentami może nazbyt generikowy, ale dobrze pasuje do tej muzyki (nawet, jeśli nie ma w sobie pazura Morris czy pewnego powabu Arrichiello). Ktoś mógłby pomyśleć, że na EP się nie skończy, ale na 11 lat się skończyło xD Moev dokonali pełnego zanurzenia, Cook i Stephenson odeszli już na dobre (podobnie jak przyłatany na ostatnią chwilę gitarzysta Drew Maxwell), zaś małżeństwo Ferrisów dołączyło do grupy industrialowej założonej przez niedobitki z The Grapes of Wrath o dziwacznej nazwie Lazarazu (coś mają z tymi nazwami). Wydali chyba tylko jedną, może dwie płyty, których nie idzie nigdzie dostać swoją drogą (nawet na Amazonie) i powrócili w chwale jako Moev wypuszczając w 2010 album Ventilation. Ventilation brzmi mniej techno niż Suffer, ale jest to naprawdę dobry album na którym jest może (z mojej perspektywy) jeden albo dwa zapychacze. Reszty słucha się nad wyraz przyjemnie. Akurat, kiedy latem 2012 wsiąkałem w Moev natrafiłem na tę płytę raptem 2 lata po premierze, nie czułem się więc spóźniony. A dzięki temu mogłem z niecierpliwością czekać na coś więcej, które nadeszło latem 2013, raptem rok później. Wtedy to na światło dzienne wychodzi kolejna płyta duetu - One Minute World. Niestety, nie jest tak dobra, jak poprzedniczka, ale słucha się tego całkiem przyjemnie (nawet pomijając cringe związany z tym, że jeden z lepszych numerów na płycie jest poświęcony postaci Daenerys Targaryen z Gry o Tron w sposób, który przyprawia o ból dziąseł). Ktoś mógłby pomyśleć, "ej, za chwilę przełamią złą passę i jakieś MK wyda w końcu więcej niż 2 albumy w tym samym składzie!". Otóż TAKI CH*J, od OMW nie ukazało się do dzisiaj nic, poza pojedynczymi kawałkami, gdzie każdy brzmi tak samo, wypuszczanymi co kilka miesięcy od listopada 2019. Duet ma profil na FB, czasem coś napiszą, a czasem ja im coś skomentuję. Jak np. wtedy, kiedy pochwalili się kolejnym single trackiem wypuszczonym z byle powodu a ja spytałem "hej, a kiedy album?" i dostałem odpowiedź "siedź cicho, masz single tracki to się ciesz". Well, grunt to odpowiednie public relations. Nadmienię tutaj, że grupa w socialach właściwie nie istnieje, ich strona internetowa wygląda jak coś, co mógłbym zrobić we Frontpage na zajęciach z informatyki w 2002 roku, ale nie na zaliczenie - bo nawet wtedy to gówno by go nie dostało - ale dla beki. Kanał na YT nie miał ani jednego wideo (nie, żeby nakręcili ich jakoś dużo, teledyski powstały tylko do 2 singli z Dusk and Desire, czyli Took Out the Lace i Alibis - tutaj zresztą pozwolę sobie na moment prywaty, wideo do Alibis znalazłem przypadkiem na Soulseeku lata temu i postanowiłem je zuploadować na YT. Ma już jakieś 5 tysięcy wyświetleń i kiedyś na FB zszerowali je... Moev xD W kawałku Alibis śpiewa Stephenson, a na wideo można zobaczyć jego twarz Gargamela - polecam o tu: https://www.youtube.com/watch?v=9fc1FTOPJHg - oraz do Yeah Whatever z Yeah Whatever i do Head Down z Head Down) bardzo długo, aż wrzucili baaardzo dziwne wizualki do niemal każdego kawałka z Ventilation i One Minute World. Jedyne, co wyszło w miarę zaplanowanego po tych n latach to w 2014 zapis jednego z koncertów line upu z Morris z 1982 roku (ale nie wiadomo skąd i z kiedy dokładnie), oraz... remastery własnych 2 albumów (czyli Ventilation i OMW) z potwornie chaotycznymi tracklistami (remiksy i bonusy poupychane randomowo w oficjalnym porządku). Czy wydadzą coś jeszcze? Nie wiem. Wiem tyle, że ich pierwszy wolny numer z ciągu wolnych numerów zakupił kol. Hien i potem tego żałował xD Jednocześnie kol. Hien, kiedy 10 lat temu usłyszał ode mnie tę historię, którą się teraz z Wami dzielę również zapadł się w Moev i do dziś widując się w określonych miejscach słuchamy określonych numerów (np. KICZYN FLO-OOOR) jarając się, jak byśmy słyszeli je po raz pierwszy. Moev to mimo wszystko fajny zespół i warto poznać każde ich wcielenie, nie tylko to, którego połowę zapodałem w tym wątku. Jest tego więcej i czeka na odkrycie. Zapraszam Was na tę przygodę, a zacznijcie od Russella. On sprzeda Wam ich najlepiej.
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21492
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 15 sie 2022 12:06

Postaram się wrzucić jeszcze dziś, ale dojadę do domu dopiero po 23. Jeśli nie dziś, to jutro na stopro.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4247
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?
Kontakt
Strona WWW

Post 15 sie 2022 19:16

Birdy - Young Heart

No generalnie to śmieszna sprawa z tą płytą. Znaczy wcale nie jest śmieszna. Byłem nastawiony negatywnie, pamiętam Voyagera z bestki utworowej i pamiętam, że dawałem mu kilka szans, ale ni cholery mnie nie ruszył. Pierwsze wrażenie generalnie było takie se - słuchałem tego albumu w jakieś środowe albo czwartkowe popołudnie i niemożebnie mnie zmęczył i znużył, z trudem dotrwałem do jego końca. Już chciałem szykować standardowy diss na to, że shodan znowu wrzuca ten sam album ze smęcącą babką, ale nawet ja nie jestem takim ignorantem, by oceniać albumy po okładce czy tam jednym, przymulonym odsłuchu. xD
W ostatni weekend byłem z wizytą u swoich rodziców i jakoś tak postanowiłem wybrać się na spacer po rodzinnej wsi z tym albumem na słuchawkach. Było ciepłe popołudnie, pogoda wręcz jesienna. Generalnie mało co wywołuje u mnie tak mieszanie sentymentalne uczucia jak te wizyty - z jednej strony człowiekowi przypominają się te wszystkie beztroskie czasy bycia studenciakiem, kiedy to największym problemem było skołowanie hajsu i ekipy na wieczorne wyjście i dociera do niego, że tego świata już nie ma i nie wróci, bo prawie wszystkich - ze mną włącznie - wywaliło na różne strony świata lata temu, a z drugiej cieszy, że tam nie został, bo w sumie jedyną perspektywą na przyszłość była praca w jakimś januszexie oraz zadawanie się z lokalną patologią. xd No i nie wiem, chyba jakoś ten quasiduchologiczny nastrój udzielił mi się na tyle mocno, że płyta mi... po prostu siadła. Włącznie z tym nieszczęsnym Voyagerem nawet.
Ale to po prostu bardzo ładne, bardzo subtelne, nastrojowe granie. MOŻE momentami zbyt monotonne, może ciut za długie, ale jednak bierze mnie to. Jest tu taki specyficzny klimat, właśnie takiej nibynostalgii, takiego siedzenia pod kocykiem i wspominania jak to było, nawet jeśli obiektywnie było tak se i generalnie jest to po prostu rzecz sympatyczna. Pewnie wrócę do tej płytki jeszcze z parę razy jesienią i może u mnie zaskoczyć jeszcze bardziej, niemniej daję dużego propsa. Chyba najlepszy album shodana w tej zabawie, wyłączając PSB, które znałem od dawna.
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

Samozwańczy CEO forumowego fanklubu Sydney Sweeney oraz Depeszwizji.

DEPESZWIZJA 9 - EDYCJA IMIENIA TAMARY ŁEMPICKIEJ
STATUS: ZBIERAM GŁOSY
TERMIN - 5 KWIETNIA
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21492
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 16 sie 2022 00:08

Moev – Yeah, Whatever

Dev przywiózł kiedyś Moev ze swojej ejtisowej otchłani, nie pamiętam kiedy dokładnie pierwszy raz mi o tym zespole powiedział, kiedy pierwszy raz puścił (poza tym, że w 2012 r.), to było tak dawno temu, że nawet szukanie w konwersacji na fb gówno da. Nie wiem jak i czym mnie zachęcił, żebym zapoznał się z tym zespołem szerzej, obstawiam, że po prostu puszczał tyle tego w samochodzie, że po jakimś czasie po prostu to znałem. Spodobało mi się to co puszczał, to zacząłem słuchać też w domu i się wkręciłem. Niemniej, muszę zaznaczyć, że dla mnie na poważnie istnieją tylko trzy płyty Moev: „Zimmerkampf”, „Yeah Whatever” i „Head Down”. Czwarta (a chronologicznie druga) – „Dusk & Desire”, istnieje bardziej w roli mema i inside joke’u, chociaż znajdzie się tam parę kawałków, które są ok i nie zostały totalnie zarżnięte przez tymczasowych wokalistów. Jest jeszcze ep „Toulyev”, które już jest już kompletnym memem, bo śpiewa tam jeden z członków zespołu, który na chwilę stał się wokalistą, bo nie było nikogo innego. To był taki Jari w Moev i nazywał się Cal Stephenson, zresztą Dev już tę sytuację opisał xD Płyty nagrane po śmierci Deana Russela słyszałem, ale to w gruncie rzeczy tyle. Pamiętam jak się poświęciłem i kupiłem ich nowego singla w 2019 r, kurrwa jakie to było dziwne xD Ani kompletnie złe, ale też w żadnym stopniu nie dobre. Nie jestem już takim fanem żeby dawać ciupcianie co się działo potem, chociaż chyba jednak sprawdzę, jak już jestem przy tym zespole. Z tego co widzę, to tego już nawet nikt nie aktualizuje ich na Discogs, ehh.

No, ale – „Yeah, Whatever”. To nie jest typowe Moev, to był nowy rozdział w historii tego zespołu. Po raz pierwszy mieli wokalistę z prawdziwego zdarzenia i jeżeli komuś Russel nie pasuje, to odsyłam do piosenek nagranych z Calem Stephensonem na wokalu. Na tym albumie, Moev jednocześnie popuścili trochę ze sztywniactwem (dzięki czemu powstał umiarkowany hit – piosenka „Yeah, Whatever”), ale też nagrali całkiem mroczny album. Ejtisowego brzmienia niestety jeszcze z siebie nie zmyli (to był 88 rok, a u nich nadal waliła klapa od kibla), ale piosenki robią już dosyć konkretny krok w stronę kolejnej dekady. Jest coś fajnego w tym albumie. Niby nic odkrywczego tu nie ma, ale ten oparty grubo na sekwenserach materiał, ma w sobie jakiś taki po prostu fajny vibe. Tytułowy kawałek to jest olbrzymi sztos i chyba jeden z ich najlepszych utworów w ogóle. „Slide” niejako kontynuuje te klimaty i to by spokojnie mógł być singiel (a nie był). Od „Sentencing”, album zmienia kierunek i można dyskutować, czy na dobre, czy nie. Jedno na pewno można powiedzieć – ten album stoi vibem, basem i perkusją.
Pojawiająca się tu i tam gitara, robi dobrą robotę, czasami nawet pobrzmiewając New Order („Wanting”). Samo „Wanting” to jest taki numer, co by się już pięć raz skończył, a nie chce i o dziwo mi ta jego trochę przesadzona długość nie przeszkadza, bo numer jest dosyć intensywny. Ponoć największym hitem z tego albumu był „Crucify Me”, co mnie szczerze mówiąc bawi, bo to chyba największe guano na tym albumie. Flexing na automacie perkusyjnym i jeden loop. Russel tu jęczy jak na pogrzebie i zadaje pytanie, na które sam kawałek jest odpowiedzią.
„Right Hand of God” przypomina mi jakiś jam industrialnego zespołu, który chciałby już grać w latach 90, ale został im tylko stary sprzęt, więc siłą rzeczy brzmią jak zespół z lat 80. Ten numer to jest kompletny śmietnik, ale mnie się podoba, bo ma fajny klimat. Z tego hałasu wyłania się w końcu „Open Mind”. Ten album to naprawdę jest festiwal walenia klapą od sracza, jak ja bym chętnie usłyszał jakiś współczesny re-recording tych kawałków albo chociaż nagranie z trasy.
Dużo tutaj ejtisowych padów, które w zależności od dnia potrafią mnie wkurzać, albo podobać. Na szczęście sekcja rytmiczna, mimo wszystko, nadrabia. Generalnie odnoszę wrażenie, że to jest album Russela i Cooka, a Ferris majaczy tylko w tle. „Capital Heaven” brzmi jak exercise w rytmie, trochę przypominając jakieś ebm’owe eksperymenty, ale IMO lepsze. Piosenka jest z tego średnia, ale dla samego vibe’u, lubię sobie posłuchać.

Vibe, vibe, piszę ciągle o wajbie, ale tak naprawdę cały album tym stoi, bo większość piosenek jest na mizernym poziomie i tytułowy kawałek daje trochę więcej nadziei niż jest na co ją mieć. Lubię jednak sobie czasami do tego albumu wrócić, bo mimo wszystko, jest to bardzo ciekawa propozycja i ciekawy moment w historii zespołu.

Ogólnie to aż szkoda, że Dev nie dał „Head Down”, bo tam jest „Sadistic Years”, które mimo ejtisowego lukru, ma przynajmniej jakiś konkretny szkielet. Generalnie tamta płyta była trochę lepsza, Russel lepiej śpiewał, piosenki były ciekawsze, naprawdę wielka szkoda, że facet zmarł po tym albumie, bo oni dopiero się rozkręcali i mogli dużo osiągnąć.

Lubię Moev i wracam do tego zespołu, może już tylko z sentymentu, ale w sumie to nie jest przecież słaby powód. Może jak się będę z Devem widział w najbliższym czasie, to puścimy sobie jakieś Moev poza kontekstem śmieszkowym. BTW, singla z tytułowym numerem „Yeah, Whatever” mam nawet na winylu, bo dostałem go kiedyś od… Deva xD
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16514
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 16 sie 2022 10:25

Zanim przejdę do Moev to jeszcze słowo podsumowania na temat Birdy. Jestem bardzo mile po raz kolejny zaskoczony, że odbiór był tak pozytywny. Myślałem, że ta długa i spokojna płyta niewielu zainteresuje, tymczasem oprócz strippeda wszystkim w mniejszym lub większym stopniu podeszła. A historie Mentosa i deva pokazują znowu jak dużą rolę odgrywają odpowiednie okoliczności odsłuchu.
No i na dobre kończę z szufladkowaniem Dragona. Po raz kolejny byłem gotów położyć głowę pod topór, że ten miłośnik ambientu i techno zbruka moją płytę. A tu patrz! :)

Moev - Yeah Whatever

Nazwę zespołu znałem, ale kompletnie nie kojarzyłem żadnych utworów. Może nigdy tego zespołu nie słyszałem, a może nawet nie wiem, że coś słyszałem. W każdym razie to była dla mnie kompletna nowość. Jak zobaczyłem, że to płyta z 1988r. to od razu mi mina zrzedła. No tak, dev i jego kolejne eitisy. ;(
Posłuchałem pierwszy raz w lipcu tak zapoznawczo i miałem stosunek taki dosyć neutralny. Nie było jakoś szałowo, ale nie było też tak nudno, jak się spodziewałem. Powróciłem do albumu po kilku tygodniach (no takie mamy tempo, że jest to możliwe) i drugi odsłuch już był dużo lepszy. Siedziałem sobie w takim wiszącym bujanym koszu wieczorem przy ognisku. Na dworze zaczynało się ściemniać. Jak album się kończył to było już zupełnie ciemno. I w tych warunkach kilka utworów mi dosyć wyraźnie podeszło. Ale od początku.
Najmniej ruszają mnie dwa pierwsze utwory. Kapkie nudnawe i nie wyróżniające się jak dla mnie i obawiałem się, że cała płyta będzie w tym stylu. No ale od The Sentencing robi się dużo ciekawiej. To już znacznie lepsza kompozycja, lepiej brzmiąca, mająca taki niepokojący klimat w sobie. Te gitary są naprawdę bardzo dobre. Wanting to kolejny dobry utwór, a gitara ala New Order robi robotę. Crucify Me zaczyna się tak jakoś nieciekawie, ale po minucie robi się interesująco. Mnie ten utwór pasuje. A jest tak skonstruowany, że właściwie to brzmi on jak jakiś remiks.
Right Hand of God wyróżnia się fajnymi zagrywkami gitarowymi i zupełnie nietypowym wokalem. I to jest świetny numer. Podobnie jak Open Mind. Rytmiczna perka, ekstra bas, fajne klawisze, fajna melodia. Wszystko mi tu pasuje jak ta lala. Super klimat ma ten utwór.
Końcówka w postaci Capital Heaven już trochę słabsza podobnie jak początek albumu.
Mamy więc tutaj trzy średnie utwory: 1, 2 i 8, oraz 5 bardzo dobrych (3-7). A Open Mind to chyba mój faworyt na tę chwilę.
Jeżeli do tej pory miałem jakieś wątpliwości, co to jest ta sławetna klapa od kibla, to po tym muzycznym seansie już ich nie mam. Bo rzeczywiście napieprza niestrudzenie przez cały album. Ale poza tym jest naprawdę dobrze.
Podsumowując - bałem się męczarni z nudnym badziewiem z lat 80’, a otrzymałem całkiem dobry album. Ma ta produkcja naprawdę fajny, lekko mroczny klimat i potrafi wieloma utworami zainteresować. Wokalista też zasługuje na dobre słowo.
W bestce utworowej dev wypada różnie, ale w albumowej na szczęście rzadko mnie zawodzi.
ODPOWIEDZ