Best of Forum (Edycja albumowa)

Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 31 gru 2022 19:10

Sparks N° 1 in Heaven

W maju liczyłem na to, że szerszy plan pomoże w zaprzyjaźnieniu się ze Sparksami. Jak sprawy się mają 31 grudnia po kilku razach z Numerem Jeden w Niebie? Wcześniejsza wrzutka mentosia ucieka w zupełnie inne tony, choć idzie odnaleźć wspólne elementy. Bije z tego nuta dystansu, humoru. Nie wiem, jak bardzo zamierzonego, ale jednak. Zanim przejdę do rzeczy... szacun za okładkę. Znakomita fotografia, budzi przyjemne odczucia. Taki laboratoryjny, scifi klimat zapowiada zupełnie inną jazdę niż to, co ostatecznie słyszymy na płycie. Morodera do tej pory nie poznałem zbyt dobrze, poza jego udziałem w paru przebojach nie wiele wiem i po tym performansie jestem raczej na nie względem zagłębiania się w coś więcej.

Wygodnie porównać pod względem formalnym dwa ostatnio opisywane krążki. Mniej więcej zbliżona długość. Podobnie zwarte pod względem aranżacyjnym. Wszystko rozbija się o niuanse, sprawność w wykorzystaniu tego, co jest do dyspozycji. U Drake'a siła minimalizmu, nastroju, wyczucia. Gitara, liryczny wokal, melodie z przodu. U Sparksów gęste aranże, jednostajnie dudniące bębny, syntezatorowe arpeggia wszyte z konsekwencją i wprawą rzemieślnika w każdy kolejny utwór. Pierwsze dwa odsłuchy cholernie męczące. Ten drugi był na lepszych słuchawkach, ale jeden moment nieuwagi i wokale ginęły w motorycznym i niezbyt soczyście brzmiącym sosie elektronicznym. Początkowo po prostu się gubiłem. Z tego chaosu budziły mnie śpiewane tytuły piosenek w refrenach. Kiedy jednak grzecznie i bardzo uważnie mam podsumować swoje wrażenia, no to trzeba przyznać, że skala szarości na płycie poszerza się z nadejściem La Dolce Vita. Wokale może są bardziej irytujące, ale przynajmniej jeden klawisz wychodzi wyraźnie do przodu, intro jest atmosferyczne, podoba mi się ten zabieg z nakładającymi się wokalami, w momentach z tytułową linijką objawia się wreszcie trochę życia.

Szkoda, że to wszystko takie jałowe. Basu praktycznie nie ma. Perka skupiona na hi hatach, talerzach męczy. Wokal wkurza ze względu na bijącą z niego francuszczyznę. Jeśli to celowa niedbałość to słabo, bo brzmi parodystycznie, co odbieram ostatecznie jako niezamierzony zabieg, wyszło źle. Wchodzenie na wyższe rejestry odbieram jak dowolna istota z memów "my reaction to that information". W numerze na modłę francuskiego popu (La Dolce Vita) podlanego Kraftwerkiem jeszcze brzmi nieźle. Potem idzie coś w stylu YMO, ale na Dalekim Wschodzie to są profesorowie, a tutaj studenci pierwszego roku na poprawce. W My Other Voice są blisko tego, co Jarre rzuci parę lat później. Uniesiona, lekko kosmiczna instrumentalna przyjemnostka, w której upchnięto jeszcze klawiszową rumbę jak na Magnetic Fields. Ładne są te długie frazy. Mają coś widowiskowego w sobie. Uszłoby bez wokalu bez problemu. To, co poszło pod wokoder wypada znacznie ciekawiej. Ostatni utwór przechodzi już bez echa, ma chyba najciekawsze wokale, podchodzą mi dodatkowe zagrywki klawiszowe. I to wszystko. Wobec starszej elektroniki jestem już bardzo wybredny, a tutaj nie dostałem nic ciekawego. Czasami pojawia się trochę więcej dźwięków, ale to nie one pracują tutaj na pierwszym planie. To dalej bardziej popowe piosenki z krwi i kości. Po dłuższym kontakcie trochę zyskały, ale nie czuję potencjału na growera. My Other Voice zabieram ze sobą do torby i wyruszam dalej w świat. Nie miałem oczekiwań, bo to pierwszy tak długi kontakt z ich muzyką. Jeśli w jakimś radiu wpadnę na inny kawałek z ich repertuaru i zaskoczy, to może tak jak w przypadku The Smoke wszystko się odmieni. Na razie bardzo delikatny plusik, bo ta muzyka nie budzi we mnie negatywnych emocji. Pozytywnych za dużo też nie, ale nie macham na to wszystko ręką.
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6445
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 02 sty 2023 14:18

Sparks - N° 1 in Heaven

Mentos, do ciężkiej cholery, coś Ty zrobił człowieku. Zaraz będziesz miał nie jednego, nie dwóch a TRZECH fanów Sparks na tym forum. Ten album jest TAK DOBRY, że ja na dzień dobry mam faworyta muzycznego roku 2023 xD Przesadzam rzecz jasna, ale z drugiej strony, co w tym złego? Słynę ze swojego bycia grandilokwentnym, więc oto jestem. Wrzutka fantastyczna, widzę, że w albumach konkurencja potrafi się robić srogo zacięta. Drake świetny, Technique poza konkurencją, wiadomo (sentymenty grają sporą rolę), ale to, co wjechało tutaj to jest space-disco-rock najwyższej próby. To jest fantastyczny wprost przedstawiciel czasu przełomu, gdzie lata 70. ze swoją tanecznością wpadały srogo w synthpopowe ejtisy. Podobnie do Hiena dziwię się, że nie był to wielki hit, bowiem miał wszelkie możliwości się takowym stać. W 1979 roku było kilka aktów próbujących się z samymi syntezatorami niemal na pełnej i udało się bodaj tylko Numanowi z Are 'Friends' Electric. The Human League np. przepadło w tym wyścigu, chociaż ich pierwszy album, kiedy byli jeszcze triem facetów jest muzycznie naprawdę dobry. No, skoro synthpop sam wtedy nie pyknął, to to powinno bez większych problemów. Najwyraźniej STYX mógł być tylko jeden, a szkoda. Zabawne, że w tym samym roku ukazało się Discovery ELO i jestem niemal w 100% przekonany, że gdyby to Lynne robił z Moroderem, tak właśnie brzmiałyby Shine a Little Love i Last Train to London. Także jestem atakowany z samego wejścia dwiema rzeczami, które ukształtowały mój gust w latach 90. - ELO i Alphaville połączone ze sobą w jedno, które wpada mi w łeb prawie 30 lat później. Lepiej tak niż wcale.

Za to z jakim efektem! Naprawdę, od pierwszych dźwięków Tryout for the Human Race, z tymi narastającymi elektro-tomami, wchodzi pulsujący basik, żywa perkusja, wokal jakby Lynne z Groucuttem śpiewali, Morodera jest wszędzie pełno (i tu i na całej płycie), ale ten kosmos jest fantastyczny. Nic mi nie trąci myszką, na czasy, w których ta płyta powstawała to uważam, że zestarzała się bardzo dobrze. Sam mostek, albo raczej dwa różne w otwieraczu wgniatają mnie w fotel. Gdyby ktoś miał określić średnią z tego, czego słucham, ten numer doskonale się do tego nadaje xD Jest genialny od początku do końca, falsetowe zaśpiewy, ten motoryczny kurde bas, refren wydrążający tunele w głowie. Tylko tego kawałka słuchałem ze 3 razy. Świetna, świetna muzyka, naprawdę. Potem wbiega Academy Award Performance i zaczyna się niemal od hiczkokowskiego trzęsienia ziemi, na które potem wlatuje to dzwoneczkowe arpeggio, tempo zaznaczają wysokie wokale, kawałek jest wodewilowy as fuck. Jak przy 2:07 wjechały te "zjeżdżające" klawisze byłem totalnie kupiony. Choć to kompletnie inna bajka muzyczna, chciałbym kiedyś wziąć udział w balu, gdzie dla którejś kategorii użyto by tego numeru jako soundtracku, naprawdę. Na moment całość wytraca dla mnie dynamikę przy La Dolce Vita, gdyż za każdym razem, gdy słucham tej pozycji muszę się w niej trochę rozkręcić, jakby MINIMALNIE brakło jej dynamiki poprzedników. Zarazem to jest dla mnie - chyba przez wokal i sposób jego prowadzenia - najbardziej italo disco numer na krążku. Po nim wpada Beat the Clock, które brzmi dla mnie jak inspiracja dla połowy tego, co zrobili Heaven 17, nawet wokalnie Glenn Gregory brzmi bardzo podobnie do tego, co proponują tutaj Sparks xD Energia tej pozycji jest wprost niesamowita, bębny w mostku, zwielokrotnione reverbem przywodzą na myśl jakieś rytualne tam-tamy. Cała reszta to oczywiście Moroder at his finest, i tak wbiegamy wprost w My Other Voice, po dość nagłym i przez to ciekawym zakończeniu poprzedniego. Zabiegi na samym początku nie tylko kojarzą mi się ze wspomnianym przez Hiena Panem Kleksem w Kosmosie, ale nawet z dość konkretną zeń sceną. Ten numer jest chyba najbardziej soundtrackowy z całej płyty, na jego wejściu dosłownie zamykam oczy i widzę sceny z ekipą Kleksa latającą przez wyrysowaną na twardym brystolu przestrzeń kosmiczną z tandetnymi efektami wepchniętymi w całość w procesie posprodukcji. Może zaraz na wokalu wyskoczy Meluzyna albo inne takie. To jest nie tylko srogo ejtisowe, ale też bardzo... polskie w brzmieniu, nie wiem, jak to lepiej nazwać xD Potem robi się płynąco i wręcz wakacyjnie. Ciekawe, ale największego pier*olnięcia spodziewałem się po tytułowym, tymczasem muszę stwierdzić (z mniejszą lub większą przykrością), że najgęściej jest w pierwszym utworze, tj. dla mnie stanowi on z kolei średnią z całej płyty łącząc w sobie wszystko, co wyszło w niej najlepiej. Czy to znaczy, że zamknięcie ssie? Ani trochę. Nieco mnie bawi wejście na tych samych niemal nutach, na których Foxx otwierał The Garden. Potem, jeśli jeszcze miałem jakieś wątpliwości co do "uelektrykowienia" tego wydawnictwa, to już je straciłem. Podobieństwo zabiegów brzmieniowych z otwieraczem też jest bardzo oczywiste, i dosłownie puściłem sobie całość w pętli za pierwszym razem, kierując się niemal sugestią Hienałcze. Bardzo spodobało mi się podzielenie tej piosenki na segmenty, gdzie ten drugi podbija niby już wygaszaną energię, w czym oczywiście pomaga świetna praca pałkera (którym jest, na marginesie, Keith Forsey, typ, który napisał Don't You Forget About Me później grane przez Simple Minds). Jak się kończy aż się smutno robi, ta kawalkada dźwięków mogłaby spokojnie walić przez kolejne 5 minut i w ogóle by mi się to nie znudziło.

No ale album się kończy, i słowem podsumowania... co mogę powiedzieć? Jest to jedno z większych zaskoczeń tej bestki dla mnie tak w ogóle, raz, że trochę Mentos-core, trochę kojarzy mi się z jego poprzednią kosmowrzutką, trochę stanowi kosmiczne dzieło samo w sobie (tzn. jest nim, ale tak widzę to ja, subiektywnie devotional), trochę czuć, że jest stare, trochę jest ponadczasowe, nie nudzi się, nie nuży, pisząc te słowa słucham trzeci raz i wiem, że będę zasysał i katował przez styczeń, może to też będzie dla mnie okno do Sparksów tak w ogóle, bo kusi strasznie, by zapoznać się też z innymi rzeczami. Co do kunsztu Morodera, jest niezaprzeczalny. Słychać go tutaj doskonale i... znów odpaliłem Tryouts xD Ta pętla się nie kończy, i dobrze, Mentos jest deus ex machina tej kolejki, co za wrzutka!!!
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 03 sty 2023 09:25

Sparks – No. 1 in heaven

No ociągałem się troche z tym albumem, ale w sumie na dobre mu to wyszło. Bo po pierwszym przesłuchaniu jeszcze przed świętami miałem ochotę wywalić ten album na śmietnik. Ku mojemu zaskoczeniu czułem potężny zawód, bo znając i lubiąc kilka singli Sparks liczyłem na dobrą muzykę. Drugi odsłuch po paru dniach nic nie zmienił. Nie chciało mi się specjalnie do No. 1 in heaven wracać.
No ale wróciłem już po Sylwestrze. I coś wreszcie drgnęło. Zacząłem dostrzegać jakieś małe plusiki ku swojej satysfakcji. I przypomniała mi się sytuacja, jaką miałem w przypadku kilku innych albumów, jak choćby ELO czy Long Fin Killie. Tam na początku też było mocno pod górę, a potem się odmieniło.
Wczoraj po południu zawiozłem syna do Ełku na basem i mając wolną godzinkę nałożyłem słuchawki z albumem Sparks i poszedłem połazić po ulicach miasta. I te warunki odsłuchu zadziałały odpowiednio. Jednak wyjście sam na sam z muzyką w plener potrafi zdziałać wiele. Nawet jeżeli nie jest to las tylko ulice miast. Odbiór No. 1 in heaven był zupełnie inny niż w domu. Zadziałało pewnie też to, że już jednak trochę się z tą płytą osłuchałem do tego czasu. Początkowo wydawało mi się, że nie ma tam żadnych sensownych melodii. Tymczasem odkryłem, że jednak są i to czasami bardzo fajne. Ale do tego musiałem po prostu dojrzeć.
Żeby była jasność - No. 1 in heaven to nie jest dla mnie, przynajmniej na tym etapie, album idealny. Ma swoje wady, o których zaraz napiszę. Te wady są jednak z odsłuchu na odsłuch coraz mniejsze i coraz mniej znaczące. To jest album, przez który trzeba się przegryźć, trochę osłuchać, przyzwyczaić. A jakie są wady? Momentami wokale. Większość albumu jest zaśpiewana bardzo wysoko. To zresztą bardzo charakterystyczne dla muzyki z lat 70’. Pisałem to już na pewno przy okazji ELO. Kiedyś taki wokal był dla mnie nie do zaakceptowania i już na wstępie eliminował daną muzykę. Teraz potrafię to zaakceptować. Choć wiem, że wokalista Sparks potrafi zaśpiewać inaczej, niżej. Najbardziej gryzie mnie to w pierwszym utworze. Tryouts For The Human Race zaczyna się naprawdę super. Elektroniczne podkłady są zresztą bardzo dobre na całym albumie. To jest mocna strona tej muzyki. Gdy jednak wchodzi charakterystyczny wysoki wokal typowy dla lat 70’, to zawsze nieco studzi moje emocje. Szczególnie nie po drodze mi z refrenem. Ale generalnie utwór jest dobry. A potem im dalej, tym lepiej. Melodie są coraz bardziej charakterne. Szczególnie La Dolce Vita i ostatni tytułowy numer.
Jest jeszcze jeden mały mankamencik tego albumu – zbyt jednostajne szybkie tempo. Utwory są pod tym względem bliźniaczo do siebie podobne. Ja lubię jak tempo na albumie jest jednak w jakiś sposób różnicowane. Tutaj mamy cały czas gonitwę. Może to czepianie się na siłę, no ale jednak.
Pomijając to wszystko mogę jednak z czystym sumieniem napisać, że to jest bardzo fajny album. I myślę, że po kolejnych odsłuchach jego wartość w moich oczach jeszcze wzrośnie. Ja najczęściej zwyczajnie potrzebuję trochę czasu i odsłuchów, żeby się do czegoś przekonać. Udawało się to z dużo oporniejszymi albumami, więc tym bardziej musiało udać się i tym razem. Gdyby mi ktoś jeszcze przed rozpoczęciem tych bestek powiedział, że będę słuchał z uznaniem albumów z lat 70’, że będę ich w ogóle słuchał, to bym nie uwierzył. A jednak to robię i to z niezłym skutkiem.

ps. Właśnie po raz kolejny słucham Numeru jeden w niebie i już miałbym ochotę przerobić recenzję, którą zacząłem pisać wczoraj wieczorem, na jeszcze bardziej przychylną. My Other Voice mocno rośnie z każdym odsłuchem, a ostatni utwór jest naprawdę wspaniały.
Podsumowując - przebyłem z tym albumem drogę z piekła do nieba. I takie akcje lubię. :)
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 03 sty 2023 09:30

Ja tylko napiszę, że nieprzerwanie zadziwia mnie to, jak Wuja, nawet jeśli się z początku mocno odbija, korzysta z każdej możliwej okazji, żeby dać albumowi szansę. Kombinuje z otoczeniem, wozi te płyty ze sobą na wycieczki, daje odleżeć parę dni, konsekwentnie wraca i próbuje. Może nie zawsze wygrywa z uprzedzeniami, ale nadal mam wrażenie, że daje z siebie więcej niż większość z nas w tej grze.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 03 sty 2023 09:43

Copki z głów jak by rzekł mentos.

No i z banieczki, możemy zatem nareszcie przejść do ostatniej, 10 kolejki bestki albumowej, a potem pewnie chwila przerwy na podsumowania będzie i jakieś zestawienia.

Tradycyjnie - by niepotrzebnie nie zamulać - mentos może dorzucić trzy grosze w odpowiedzi na nasze recenzje przy okazji pisania od razu następnej wrzutki albumowej.

RUNDA 10. GO, WRZUCAMY!
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6445
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 03 sty 2023 10:08

Jak jedziemy, to jedziemy.

Banco de Gaia - Maya (1994)

Zanim Toby Marks nagrał Igizeh w ruinach tebańskich świątyń i nakręcił w San Francisco wideo do Obsidian (gdzie wokali dostarczyła mu zapomniana już Jennifer Folker), wydał kapitalny album inspirowany Chinami, a jeszcze wcześniej jeszcze lepszy album inspirowany luźno Ameryką Południową (w szerokim ujęciu, choć dźwięków o lekko azjatyckim zabarwieniu też tu nie brak, zresztą, sam tytuł drugiego numeru i pojawiające się w nim zaśpiewy muezzinów to dość sugestywne tropy). Maya to był jego de iure debiut (de facto był jeszcze jeden krążek, którego połowa materiału została potem na Mayę przerobiona, a ukazał się on 2 lata wcześniej), i moim zdaniem od razu z wysokiego C. Wrzucając na początku pierwszej bestki Obsidian (aż trudno uwierzyć, że minął prawie rok) wspomniałem, że Banco de Gaia do w większości swojej twórczości muzyka typu world, a np. taki Golas się oburzył niemal, że zapodaję trance. Obiecałem jednakowoż wrzucić coś jeszcze później, i oto wracam, właśnie ten rok później. Timing przypadkowy? Ani trochę, dokładnie w styczniu ubiegłego roku oszalałem na punkcie tej płyty. Słuchałem jej jednak wcześniej, albowiem jakoś w okolicach 2010 było to pierwsze, co kiedykolwiek zaciągnąłem od Marksa, ale... nie przesłuchałem wtedy w całości (Marks przegrał z Editorsami i Cocteau Twins). Z kolei revival, jaki miałem w lutym 2020 dotyczył wyłącznie płyty Igizeh ze względu na Obsidian... a więc dopiero rok temu naprawiłem ten błąd. Zdążyłem poznać całą dyskografię gościa i powiem szczerze, że o ile perełki są na każdym wydawnictwie (Kincajou z Last Train to Lhasa, zwłaszcza w wersji Duck Asteroid i to rozszerzonej to jest złoto, Seti I z Igizeh, I Love Baby-Cheesy z Magical World of itd. itp.), to najlepszą płytą, jaką kiedykolwiek w mojej opinii nagrał jest właśnie Maya. Robię koło w tym układzie i jest to dla mnie mocno symboliczne, próbuję też BdG trochę odczarować, bowiem mój peak zainteresowania tym projektem przypadł na dość podły czas w moim życiu jakieś 10-11 miesięcy temu xD

Maya to jest najbliższe, co ja znam i posiadam w swojej bibliotece muzyce world. Inspiracji brzmieniowych jest tutuaj od diabła, choć oczywiście najwyraźnie przebijają się te budzące pewne skojarzenia (nie mówię, że tak jest, ale dzięki popkulturze myślę się to mocno przyjęło) z cywilizacjami prekolumbijskimi obecnej Ameryki Łacińskiej, choćby otwieracz płyty, jakim jest fantastyczne wprost Heliopolis (tym, którzy będą mieli niedosyt po odsłuchu polecam mocno odpalić wersję Aetheral Mix, którą to wersję Marks zawsze grał na żywo), gdzie po nieco (I love baby-)cheesy openingu w postaci dźwięku otwieranych drewnianych drzwi dostajemy brzmieniem padającego deszczu (celowy zabieg mający wywołać wrażenie znajdowania się w jakiejś szopie pośrodku amazońskiej dżungli), a zaraz po nim wkręcającym się w uszy arpeggio. Przerywnik na Mafich Arabi, które nie dość, że rozkręca się w fantastyczny wprost sposób, to jeszcze daje klimatem tak mocno, że aż czuć zapach przypraw porozstawianych w koszach na jakimś kairskim suku. Sunspot wraca do dżungli, podobnie jak - przynajmniej dla mnie - do pewnego stopnia Gamelah. Qurna (trochę mam zawsze bekę z tego tytułu) to z kolei pokład łajby płynącej powoli rzeką przecinającą lasy tropikalne, Sheesha trąci delikatnym niepokojem, Lai Lah... trzeba po prostu posłuchać. Shanti, naszpikowane głosowymi samplami znów zdaje się wytrącać z klimatu (jednak nie traci na swojej jakości), ale zaraz po nim numer tytułowy (z kapitalną wprost gitarą przywodzącą na myśl... soundtrack Seroki do Zabij mnie glino) wrzuca nas z powrotem na właściwe tory i oto kończymy podróż przez kawałek świata (a przynajmniej kawałek dwóch kontynentów). I co? Płyta nie ma charakteru pętli jak chociażby mentosowe Iskry (tzn. też go nie miały, ale tam był on bardziej oczywisty, niż jest tutaj), ale ja zawsze mam ochotę uruchomić ją ponownie. Marks pokazuje się na niej jako wszechstronnie uzdolniony artysta, który od samego początku miał naprawdę fajne pomysły i wiedział, jak je urzeczywistnić (swoją drogą, gość musiał albo dobrze zarobić na tej muzyce albo po prostu był dziany, I mean, kto nagrywa muzykę w środku cholernych piramid), Maya to naprawdę fantastyczny debiut. Mnie zaczarował nieziemsko, mam nadzieję, że Was również chwyci.

https://www.youtube.com/watch?v=Fv3n6wb ... -FQeIGOUP1

BTW, playlista to tak naprawdę tracklista wersji Special Edition z trzema bonusami, które można jednak spokojnie olać, tzn. nie wnoszą jakiejś super nowej jakości do płyty, zwłaszcza, że np. większość numerów live Marksa z początków jego twórczości brzmi tak samo jak na płytach. Dopiero potem zmontował band i zaczął kombinować z wykonaniami.
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 03 sty 2023 10:20

Kraftwerk - Electric Cafe/Techno Pop
(1986, 2009 Remaster)

Ok, czas najwyższy już wrzucić w końcu album z mojego osobistego podium życia, dla mnie top3 albumów jakie słyszałem obok - uwaga - Violatora oraz Songs of Faith and Devotion, zatem teoretycznie najlepszy album jaki przyjdzie mi tu zaprezentować w tej bestce. Zwlekałem z nim długo z prozaicznego powodu, liczyłem że zapoda go w końcu ktoś inny bo trochę czuję że nie jestem godzien go tu przedstawiać, wiem że mogą tu być więksi fani Kraftwerku ode mnie bo ja znam poza tym zaledwie Computerwelt.
Jak to się stało zatem że ten album tak mnie kupił?

Zaczęło się od singla Musique Non Stop, klip do tego numeru widywałem czasem na VH1 i prawdę mówiąc nigdy mi się nie podobał ani kawałek ani ten klip xD zmiana przyszła długie lata później, prawdopodobnie już po moim przestawieniu się na muzykę klubową trochę i kiedy rozpocząłem przygodę w poszukiwania wszelkich różnych rytmów i bitów. Był to jak już wspominałem czas powrotów do różnych znanych mi numerów i patrzenia na nich pod nieco innym kątem, tak też było z Musique Non Stop w którym po latach odkryłem wspólny mianownik z lubianą przeze mnie muzyką electro. Rytmiczna, robotyczna muzyka z fajną syntetyczną perkusją i świetnym brzmieniem synthów, dziw że nie siadło wcześniej. Zdaje się że na podstawie fascynacji tym numerem ostatecznie sprawdziłem album i o ile się nie mylę to chyba właśnie zremasterowana wersję wydaną w 2009 roku pod pierwotnym roboczym tytułem jaki ten album nosił czyli Techno Pop właśnie. Różnice między oryginalnym Electric Cafe a remasterem polegają na drobnej zmianie w trackliście - zamiast oryginalnej 8 minutowej wersji The Telephone Call wstawiono krótką singlową wersję a po nim dołożono jeszcze remix tego numeru pt. House Phone pochodzący ze strony B tego singla. Mi to szczerze mówiąc różnicy nie robi, może dlatego że od remastera zacząłem i remaster ten posiadam na półce, dlatego nie robi mi to też różnicy czy będziecie słuchać oryginału czy remastera i czy to będzie wersja po niemiecku czy po angielsku, zrobicie jak uważacie, ja ze swojej strony zapodam obie wersje. Nie będę zdziwiony jeśli niektórzy napiszą recenzję nawet bez odsłuchu bo zapewne znają ten album doskonale.

Wracając do samej płyty, czuć tu podział na strony A i B winyla ale nie czuję też potrzeby robienia jakiejś pauzy specjalnie. Pierwsza połowa płyty to sekwencja 3 utworów płynnie przechodzących jeden w drugi czyli Boing Boom Tschak, Techno Pop oraz Musique Non Stop. Te trzy obracają się w takim właśnie electro podobnym klimacie, ten pierwszy może nawet inspirowany nieco beat boxem się wydaje. Druga połowa albumu jest bardziej tradycyjnie synthpopowo brzmiąca i śpiewana. The Telephone Call ze swoimi wstawkami dzwoniących telefonów wydaje się nieodleglą ewolucją stylu znanego z albumu Computer World. Sex Object to moim zdaniem gwoźdź programu i najlepszy numer na albumie, ze swoimi dramatycznie brzmiącymi smyczkami przypomina mi pewien utwór innej elektronicznej kapeli. Electric Cafe kiedyś nie lubiłem ale przegryzło mi się choć jest mniej przebojowe powiedzmy ale nadal ma fajne synthy i typowo Kraftwerkowe teksty nawiązujące do atomowej ery lat 80. w której powstało.
Bardzo lubię brzmienie tej płyty i zastanawiam się ile w tym zasługi Francois Kevorkiana odpowiedzialnego za miks albumu, nie mogę wykluczyć że spora bo brzmienia są tu mocno wypolerowane i osadzone w miksie pełnym przestrzeni i pustki miejscami. Faktem jest że dzięki tej współpracy z Kraftwerk później Depeche Mode sięgnęło po niego by miksował Violator i tam podobny sound da się wyczuć miejscami moim zdaniem.

Chyba nic więcej nie jestem w stanie Wam dopowiedzieć o tej płycie, ale tak to czasem bywa z tymi najlepszymi czy ulubionymi rzeczami że o nich nie ma co pisać, ich trzeba posłuchać i je poznać i jeśli ktoś jeszcze nie zna to niech nadrobi bo moim zdaniem naprawdę warto. Miłych odkryć i powrotów życzę.

Electric Cafe

https://youtube.com/playlist?list=PLHP7 ... Ji-sc136hh

Techno Pop

https://youtube.com/playlist?list=PL9wm ... 5O9ARah4BI
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 03 sty 2023 11:16

Zaskakuje mnie czasami jednomyślność bestkowiczów, bo kształtuje nam się całkiem zajebista elektroniczna kolejka.

Jean-Michel Jarre – Metamorphoses

Przełom stycznia i lutego 2000 r., ferie zimowe, na które wyjeżdżam z ojcem. Tak się jakoś kretyńsko złożyło, że pierwsze dwa, trzy dni przeleżałem w łóżku chory, co nam trochę zniszczyło plany (głównie narciarskie). Któregoś dnia, ojciec wrócił z Zakopanego (mieszkaliśmy w Cyrhli) z kasetą kupioną w słynnym sklepie muzycznym na Krupówkach połączonym z sex-shopem (prawdopodobnie, bo były tam tylko dwa muzyczne). To było świeżo wydane „Metamorphoses” Jarra. Obaj jesteśmy fanami ŻanaMiszela, zresztą to ojciec pierwszy mi puszczał z winyla Oxy i Equinoxe, więc wiadomo było, że zakup obowiązkowy. Na trasie z Zakopanego (jakieś +/- pół godziny, w zależności od pogody) ojciec zdążył już coś tam posłuchać. I był załamany xD
Pamiętam do dziś, jak wszedł do pokoju i zaczął stękać, że jakieś arabskie wycie, w tle tancbuda, że to w ogóle nie brzmi jak Jarre. Chodziło mu o „C'est la Vie” i faktycznie, kiedy pierwszy raz to poleciał w aucie, jak jechaliśmy na stok, to trochę nie wiedziałem co na to powiedzieć. To było dziwne. Ojciec był już za stary, a ja za młody, żeby z miejsca docenić nowinki i śmielsze podejście do tematu. Ale, jak to mówią, dobra partia się zawsze obroni, no i „Metamorphoses” się zaczęło bronić. Album leciał codziennie w aucie, a że jeździło się sporo, to i kawałki miały porządną rotację. Pewne rzeczy spodobały się od razu, inne potrzebowały trochę czasu, ale tak naprawdę tylko to "Selawi" naprawdę utykało w gardle, zresztą do czasu, bo się obaj w końcu przekonaliśmy do tego kawałka. Od tego momentu, „Metamorphoses” stał się hymnem naszych wyjazdów na narty.

Ten album, to chyba póki co, najstarsza moja albumowa wrzutka jeśli chodzi o moment pierwszego odsłuchu. 23 lata. Kupa czasu. Czemu ten album Jarra był takim ciosem w mordę dla fanów w 2000 r.? Bo to nie był klasyczny Żar, to było jego pierwsze poważne odcięcie się od w miarę utrwalonego wzorca. Po pierwsze, zdecydowanie bardziej współczesne brzmienia, głównie taneczne. Po drugie, duże ilości wokali, w tym samego Jarra via vocoder. Po trzecie, featy, i to takie dosyć grube momentami, np. Sharon Corr, Natasha Atlas i Laurie Anderson. Do tego wszystkiego, spore fragmenty nieelektroniczne. Na koncertach okołoMetamorphoses, Jarr miał nawet żywego perkusistę, co brzmiało w sumie dosyć z dupy. W każdym razie, gdzie się dało coś pozmieniać, to Jean-Michel pozmieniał, bo nie chciał nagrywać setnej płyty w tym samym stylu. O dziwo, jak teraz sprawdzam, to oceny ta płyta zebrała całkiem niezłe i Jarra chwalono za zerwanie z nawykami. To głównie wśród fanów było jęczenie.

Kiedy teraz słucham „Metamorphoses”, to słyszę od początku do końca fajną, pomysłową, różnorodną i dobrze zrealizowaną płytę. Jarre się tutaj w ogóle nie oszczędzał, każdy dźwięk ma swoje miejsce, a paleta tych dźwięków jest olbrzymia, zwłaszcza kiedy w grę wchodzą „pany kleksy w kosmosie” czyli jakieś elektroniczne przeszkadzajki generowane na syntezatorach.

Mam bardzo silne i wyraźne wspomnienia w związku z tymi kawałkami. „Je Me Souviens„, jeden z najlepszych kawałków na płycie, zawsze dowozi i budzi skojarzenia z zaśnieżonymi trasami przez gęsty, iglasty las. Podobnie zresztą niesławne „C'est la Vie”. Natasha Atlas wyje tutaj niemiłosiernie, ale to pierwsze wrażenie. Z czasem idzie docenić jej umiejętności i wkład w ten numer. Może to brzmi jak jakieś intro do tureckiej telenoweli, czy bollywoodzkiego filmu, ale to działa. To jest dobre. „Rendez-vous à Paris” kojarzy mi się z pewnym pochmurnym popołudniem, kiedy jechaliśmy autem na chyba koncert Stinga, ale nawet poza tą zajebistą zagrywką Sharon Corr, dzieje się wyjątkowo dużo tych klimatycznych rzeczy made by Jarre. Zresztą to są klimaty, które spajają ten album, nawet szybsze, bardziej „klubowe” (z braku innego słowa) numery jak „Hey Gagarin”, czy „Tout Est Bleu„. „Millions of Stars”, być może mój ulubiony utwór na płycie, perfekcyjnie oddaję głębię tych miliona gwiazd, kosmosu, itd. Zaryzykuje nawet, że Jarre wraca tu trochę do klimatów „Oxygene”, ale w sposób bardziej do wychwycenia w atmosferze niż bezpośrednio w muzyce (dobra, to brzmi bez sensu, ale na tyle mnie stać lol). Ta orkiestrowa końcówka zawsze robi na mnie piorunujące wrażenie. To nie jest fragment za który się generalnie płyty Jarra ceni, nawet wręcz niektórzy uznają to za generyczny i niepotrzebny motyw (Dragon chyba nawet tak stękał nad tym), ale mam to w dupie. „Love Love Love„ brzmi jak typowy chill-out z 00sów, przynajmniej do wejścia bitu. Samplowane, przetworzone wokale, powtarzające się frazy, trochę jakby Jarre nawiązywał do Fatboy Slima. „Bells” tytułem opisuje w sumie wszystko, zawsze ceniłem ten utwór za kawał fajnej, bujającej elektroniki. W „Miss Moon”, Jarre wchodzi w chyba najmroczniejsze rejony na tym albumie. Fajny, pulsujący bas, ciekawe dźwięki w tle i poszatkowana perkusja, która jak na Jarra, brzmi niemal jak flirt z d’n’b. W drugiej połowie robi się bardziej industrialnie, dziwaczne wokale pięknie dopełniają kwaśny obraz jaki generuje ten kawałek. Z tej atmosfery wyrywa trochę niemal popowy w porównaniu „Give Me a Sign”. Znowu mocno przetworzone wokale i pozytywne klimaty, którymi Jarre już się w przeszłości odznaczał, np. w „Fourth Randez-Vous”. Momentami słyszę tu nawet nawiązania do „I Feel Loved” Donny Summer i generalnie do Morodera. „Gloria, Lonely Boy” przypomina trochę „Millions of Star”, ale na większym kwasie. Za takie miksy wpływów kocham ten album. Jarre wychodzi tu ze swojej strefy komfortu, jednocześnie sprawiając wrażenie, że „Metamorphoses” to od dawna była jego strefa komfortu. Nic tu nie brzmi, jakby Jean-Michel nie wiedział co robi. „Silhouette” to taka kropka nad „i” tego albumu, powrót do orientalnych zaśpiewów, ambientowa miniaturka w tle.

Ok, jestem zbiasowany dwiema dekadami słuchania tej płyty i pięknymi wspomnieniami, ale uważam, że to jest absolutny top Jarra i album, na nagranie którego facet czekał od dawna. Jeśli o mnie chodzi, nie ma tu słabych kawałków. Nie jestem jakimś purystą Żara, nie wydziwiam na brak długich, w pełni instrumentalnych i w pełni elektronicznych kawałków, uważam że Jean-Michel poradził sobie najlepiej, jak to było możliwe. Płyta jest długa, trwa okrągłą godzinę, ale wierze, że przepłyniecie przez nią w sposób przyjemny, tak jak ja.

https://www.youtube.com/watch?v=RI6x4iE ... Un493u-oU4

aha, ta playlista ma okładkę z reedycji, która jest trochę z dupy, polecam spojrzeć na oryginalną
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/ ... _Album.jpg
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 03 sty 2023 11:52

Ale strzały mierzycie, Panowie, TYMCZASEM

Massacre - Killing Time (1981)

Widzę, że kolejka na razie przebiega prawidłowo i ludzie wrzucają przyjemne rzeczy, dlatego czas zagrać uno reverse card. Tylko pozornie, oczywiście. Na koniec pierwszej dziesiątki pierwszy powód, dla którego zacząłem doceniać rzeczy brudne. Celowo zniekształcone. Sprawiające dyskomfort? Chyba tylko za pierwszym razem. Życie nie kończy się przecież na elektronice, a i ambient potrafi straszyć, ale tym razem nie o nim chcę pogadać. Czas na no way... wave. To już na pewno był okres poprawy stosunków ze światem zewnętrznym. Coś mi świta, że to było niedługo po krótkiej fazie na Joy Division. Razem z niewielką, lecz sympatyczną grupką znajomych słuchaliśmy depresyjnych punków, Control w Kinie Apollo w Wałbrzychu, pewnie z autopsji możecie znać tę opowieść trochę inaczej. Lekkie odejście stylistyczne wydaje się naturalne, ale nie umiem sobie przypomnieć pierwszego kontaktu. Albo dobra rekomendacja wśród lepiej poznanych ziomków z Me(ga)loman(ów) albo zainteresowanie pod wpływem tej cudownej okładki? Nie mam pewności. Wiem na pewno, że zażarło praktycznie od razu. Początkowo ta surowość, agresja, a jednocześnie techniczna sprawność mnie przytłoczyły. Nie byłem przygotowany. Z drugiej strony sam wcześniej unikałem mocniejszych, bardziej hałaśliwych rzeczy. Na własne życzenie zgotowałem sobie skok na głęboką wodę, ale po czasie nauczyłem się w niej pływać. Może to zasługa Discipline Crimsonów? Pod koniec płyty brzmieniowo osiągają podobne rzeczy, ale poza tym ślady się gwałtownie urywają.

Ponad czterdzieści minut intensywnego instrumentalnego łojenia. Wbrew pozorom wszystko stoi na niesamowitym basie i organicznym bębnieniu. Na początku doskonale uporządkowane i zaprogramowane miniaturki. Na wysokości As Is robi się bardziej klimatycznie. Jest trochę więcej atmosfery, materiał sprawia wrażenie rozimprowizowanego. Jedna po drugiej smaczna partia basowa. Ciekawe zniekształcone zagrywki gitarowe, które potrafią wzbudzić dreszcz. Jest nawet wokalnie, ale tylko krótką chwilę, więc dla każdego coś miłego. Przez lata Killing Time przyniosło mi mnóstwo radochy. Czuć, że ekipa przyszła do studia dobrze wiedząc, co ma do zrobienia. Dołożyli do tego mnóstwo serducha. Lubię wracać do całości, ale nie ukrywam, że jakieś dziesiątki razy wracałem do pierwszej części. Szczególnie od tytułowego do Not The Person We Knew. Często samo Legs wystarczy, żebym następne 20-30 minut musiał spędzić z nimi. Przy oszczędnym instrumentarium panowie wytwarzają naprawdę wiele różnych klimatów. Przede wszystkim mają bardzo dobre pomysły. Nie zajeżdżają wybranych patentów, ciągle mieszają. Złoto, jeden z bezwzględnych pewniaków w moim składzie najlepszych płyt.

Rock 'n' roll, karwasz twarz!

Na Jutube jest trochę inna okładka, odrobinkę gorsza. Koniecznie sprawdźcie tę właściwą z białym tłem.

https://youtube.com/playlist?list=OLAK5 ... -wWMJRRIkc
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 03 sty 2023 15:25

Recoil – Liquid

Tak robaczki, jak elektronicznie, to elektronicznie. Trzeba zakończyć tę pierwszą 10-kę efektownie. Nie wiem, jak tam reszta stoi ze znajomością tego albumu, ale czas żeby Murzyn zapoznał się wreszcie z najlepszym dziełem pana Wildera.
Gdy byłem w 2003r. na misji w Syrii to kupiłem za całe dwa dolce ten album na CD. Wtedy nazwa Recoil nic mi nie mówiła, ale ponieważ w takim kraju jak Syria nawet w sklepach muzycznych wszystko jest pirackie, to sklepikarz przed wydrukowaniem okładki sprytnie wkleił napis feat. Depeche Mode czy jakoś tak. Tym samym zaciekawił pewnie niejednego fana DM tym wydawnictwem. Dowiedziałem się potem, że to solowy projekt Wildera. Posłuchałem raz, drugi, odbiłem się jak od ściany i odłożyłem do końca misji. Nie rozumiałem wtedy tej muzyki ni w ząb. Po powrocie do kraju robiłem jeszcze jakieś próby, ale znowu bez powodzenia. Dopiero wiele lat później dostałem potężnej fazy na SOFAD, który też wcześniej nie należał do moich ulubieńców. Polubiłem i doceniłem w końcu ten charakterystyczny muzyczny styl Alana. A od SOFAD było mi już dużo bliżej do Recoil. Najpierw załapałem dużo przystępniejszy album Bloodline, potem przyszła kolej na Unsounds Methods, aż w końcu na Liquid. Długo nie rozumiałem tego albumu, ale jak już do mnie przemówił, to z pełną mocą.
Album powstawał od lipca 1998 do czerwca 1999r. Czyli dosyć długo, ale patrząc na jego rozmach nie powinno to raczej dziwić. Wilder musiał włożyć w niego naprawdę mnóstwo pracy, a wiadomo, że znany jest z perfekcjonizmu. Muzyka w Liquid utrzymana jest w podobnym duchu co Unsound Methods. Uznano Liquid za album koncepcyjny obracający się wokół katastrofy samolotu, której świadkiem był Wilder wraz z żoną.
Ten elektroniczny album skomponowany przez Wildera spinają dwie części Black Box, w których narrację prowadzi Reto Bühler. Bardzo klimatyczne są to kompozycje, które świetnie wprowadzają słuchacza w album oraz go fantastycznie wyciszają.
Podstawą brzmienia albumu jest powoli sączący się rytm i spiętrzone syntezatorowe frazy. Wilder zaprosił do studia kilka charakternych wokalistek lub narratorek: Diamandę Galas, Nicole Blackman, Rosę M.Torres i Samanthe Coerbell. W utworze Jezebel wystąpił też The Golden Gate Jubilee Quartet. Zestawienie nowoczesnej elektronicznej muzyki z wokalem przywołującym na myśl murzyńskie przyśpiewki sprzed półwiecza dało piorunujący wręcz efekt. Ale dla mnie każdy utwór na Liquid to jest prawdziwe dzieło sztuki. Kompozycje są raczej mroczne i niepokojące. Bogactwo dźwięków po prostu przytłacza. Wilder jako kompozytor w DM sprawdzał się raczej bardzo przeciętnie. To nie była jego bajka. Za to w Recoil odnalazł się idealnie. Zawsze byłem pod wrażeniem, jaki zmysł musi posiadać muzyk tworzący coś taki skomplikowanego jak Liquid.
Muzyka na Liquid jest wg mnie niesamowicie filmowa. W niektórych miejscach można doszukać się też orientalnych brzmień. Mnie najbardziej jara sposób wykorzystania w wielu miejscach na albumie perkusji. Już na SOFAD mieliśmy tego próbki. Niektóre utwory są ze sobą połączone, co zawsze bardzo w muzyce lubiłem. Alan znał się na sprzęcie i słychać to na każdym kroku. Potrafił wycisnąć z niego wszystko, co się dało.
Nie będę tu więcej pisał, bo ciężko opisywać słowami tę muzykę. To trzeba po prostu posłuchać. Liquid to trudna muzyka. Ja latami się do niej dobijałem bez skutku. Ale jak już się człowiek dobije, to potrafi dać niesamowitą satysfakcję ze słuchania.
Ze względu na ciężki klimat i nawał brzmień to nie jest album do słuchania na co dzień. Ja Liquid uwielbiam bezwarunkowo, ale po przesłuchaniu potrafię przez kilka tygodni nie wracać. Dopóki znowu nie nabiorę ochoty na zanurzenie się w tym wyjątkowym muzycznym świecie.

https://www.youtube.com/watch?v=MkPtn7m ... fE&index=2
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 07 sty 2023 00:27

Stary Mentos mocno śpi, ale jeśli chce wrzucić Tangerine Dream to rozumiem zwłokę ofc
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 07 sty 2023 01:10

My go nie zbudzimy, bo się jego muzyki boimy. :D
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 07 sty 2023 01:22

Akurat Mentosa płyt to się w ogóle nie boję, uhuha uhuha
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6445
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 07 sty 2023 13:38

Muzaaa Miętusa złaaa
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 07 sty 2023 16:00

Mentos wrzucaj albo lecimy bez waćpana
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 07 sty 2023 17:00

Mentos się mści, że nie mógł sam zrecenzować Sparks i zamulić
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4424
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?

Post 07 sty 2023 17:23

WLECI NOCĄ
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

DEPESZWIZJA 13
STATUS: A CO MNIE TO, ROBERT PROWADZI
Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4424
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?

Post 08 sty 2023 01:17

Kult - Tata Kazika

Koń jaki jest każdy widzi, a Kazik jaki jest, taki jest. Znowu się trochę powtórzę, ale serio uważam, że trafiłem na niego w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie - gdybym był w miarę świadomym słuchaczem parę lat wcześniej pewnie by mnie wkurzało to, że typa puszczają nonstop w radio i TV, gdybym się urodził nieco później to bym uważał go zapewne za odklejonego dziadersa, którego czas dawno przeminął i od dawna nie ma nic do powiedzenia. No, w sumie to już w czasach, gdy go odkrywałem czasy muzycznej świetności Kazelot miał za sobą i już wtedy odwalał te krzywe akcje typu Strata Kazika, ale urodziłem się tam gdzie się urodziłem, młodość spędziłem tam gdzie spędziłem, byłem takim a nie innym człowiekiem będącym pod wpływem (hehe) takiej to a nie innej banieczki i było jak było.
No w każdym bądź układzie faktem jest to, że w okresie, w którym kończyłem edukację Kazik był moim wiernym druhem, słuchałem jego płyt regularnie, cytowałem teksty (w sumie to zdarza mi się robić do tej pory xd) i w ogóle był KIMŚ pokroju... może nawet zaryzykowałbym tezę, że autorytetu, chociaż mimo wszystko nawet wtedy była ciut za mocna. xD Potem niby usunął się w cień, wiecie - głupie wypowiedzi, bycie czołowym przedstawicielem juwenalia-core, nieżal i te sprawy. Ale jakiś czas temu, dawno po tamtych wróciłem z ciekawosci łamane na sentymentu i w sumie to się okazało, że jego (stare) płyty nadal mnie ruszają.
Ponieważ najbardziej lubię wczesny, post-punkowy Kult oraz nadal uważam, że teksty Kazika są - mimo wszystko - jednym z największych jego atutów, podsyłam wam więc płytę, która nie pochodzi z ich wczesnego okresu oraz jednocześnie taką, na której nie ma tekstów Kazika, są tylko teksty jego starego. Sam KAZELOT parokrotnie wspominał o tym, że długo podchodził do konceptu nagrania tej płyty do jeża, wychodząc z założenia że nie jest na to gotowy i po prostu boi się spieprzyć ten materiał.
Niepotrzebnie, bo nagrał album, który do dziś mnie rusza, wzrusza oraz który uwielbiam, ale jednocześnie też wracam stosunkowo rzadko - ja wychodzę z założenia, że to jest jeden z tych albumów, do których wraca się w odpowiednim czasie, w odpowiednim nastroju, bo na taką muzykę trzeba po prostu mieć takowy odpowiedni. Ta płyta jest bowiem przesiąknięta bardzo specyficznym, zgorzkniało-melancholijnym klimatem Polski Ludowej - ja tutaj wręcz czuję ten specyficzny nastrój szarości, pustki, braku perspektyw oraz ogólnej chujozy tamtych czasów.
Może coponiektórych wzdrygnie swego czasu ograny do cna "Baranek", ale na tej płycie jest mnóstwo innego dobra - sowizdrzalska "Marianna", "Inżynierowie z Petrobudowy", klimatyczny "Bal Kreślarzy" czy mój osobisty faworyt, czyli "prostytutki Wędrowniczki", przy których zawsze mam ciarki, zwłaszcza gdy wchodzi ta "wojenna" część.
Jestem ciekaw waszej opinii, pewnie dowiem się o tym wiosną, gdy czas na słuchanie tej płyty będzie taki se (acz w sumie nie wiem, nie kojarzyła mi się nigdy z żadną konkretną porą roku xD), ale i tak bierta i słuchajta tego, a kurwom wędrowniczkom popioły, zgliszcza, syf i kurz!

https://www.youtube.com/playlist?list=P ... 5lb8LxRdoB
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

DEPESZWIZJA 13
STATUS: A CO MNIE TO, ROBERT PROWADZI
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 08 sty 2023 10:31

Startujemy 10. kolejkę.

Banco de Gaia - Maya
devotional pisze:
03 sty 2023 10:08
Jak jedziemy, to jedziemy.

Banco de Gaia - Maya (1994)

Zanim Toby Marks nagrał Igizeh w ruinach tebańskich świątyń i nakręcił w San Francisco wideo do Obsidian (gdzie wokali dostarczyła mu zapomniana już Jennifer Folker), wydał kapitalny album inspirowany Chinami, a jeszcze wcześniej jeszcze lepszy album inspirowany luźno Ameryką Południową (w szerokim ujęciu, choć dźwięków o lekko azjatyckim zabarwieniu też tu nie brak, zresztą, sam tytuł drugiego numeru i pojawiające się w nim zaśpiewy muezzinów to dość sugestywne tropy). Maya to był jego de iure debiut (de facto był jeszcze jeden krążek, którego połowa materiału została potem na Mayę przerobiona, a ukazał się on 2 lata wcześniej), i moim zdaniem od razu z wysokiego C. Wrzucając na początku pierwszej bestki Obsidian (aż trudno uwierzyć, że minął prawie rok) wspomniałem, że Banco de Gaia do w większości swojej twórczości muzyka typu world, a np. taki Golas się oburzył niemal, że zapodaję trance. Obiecałem jednakowoż wrzucić coś jeszcze później, i oto wracam, właśnie ten rok później. Timing przypadkowy? Ani trochę, dokładnie w styczniu ubiegłego roku oszalałem na punkcie tej płyty. Słuchałem jej jednak wcześniej, albowiem jakoś w okolicach 2010 było to pierwsze, co kiedykolwiek zaciągnąłem od Marksa, ale... nie przesłuchałem wtedy w całości (Marks przegrał z Editorsami i Cocteau Twins). Z kolei revival, jaki miałem w lutym 2020 dotyczył wyłącznie płyty Igizeh ze względu na Obsidian... a więc dopiero rok temu naprawiłem ten błąd. Zdążyłem poznać całą dyskografię gościa i powiem szczerze, że o ile perełki są na każdym wydawnictwie (Kincajou z Last Train to Lhasa, zwłaszcza w wersji Duck Asteroid i to rozszerzonej to jest złoto, Seti I z Igizeh, I Love Baby-Cheesy z Magical World of itd. itp.), to najlepszą płytą, jaką kiedykolwiek w mojej opinii nagrał jest właśnie Maya. Robię koło w tym układzie i jest to dla mnie mocno symboliczne, próbuję też BdG trochę odczarować, bowiem mój peak zainteresowania tym projektem przypadł na dość podły czas w moim życiu jakieś 10-11 miesięcy temu xD

Maya to jest najbliższe, co ja znam i posiadam w swojej bibliotece muzyce world. Inspiracji brzmieniowych jest tutuaj od diabła, choć oczywiście najwyraźnie przebijają się te budzące pewne skojarzenia (nie mówię, że tak jest, ale dzięki popkulturze myślę się to mocno przyjęło) z cywilizacjami prekolumbijskimi obecnej Ameryki Łacińskiej, choćby otwieracz płyty, jakim jest fantastyczne wprost Heliopolis (tym, którzy będą mieli niedosyt po odsłuchu polecam mocno odpalić wersję Aetheral Mix, którą to wersję Marks zawsze grał na żywo), gdzie po nieco (I love baby-)cheesy openingu w postaci dźwięku otwieranych drewnianych drzwi dostajemy brzmieniem padającego deszczu (celowy zabieg mający wywołać wrażenie znajdowania się w jakiejś szopie pośrodku amazońskiej dżungli), a zaraz po nim wkręcającym się w uszy arpeggio. Przerywnik na Mafich Arabi, które nie dość, że rozkręca się w fantastyczny wprost sposób, to jeszcze daje klimatem tak mocno, że aż czuć zapach przypraw porozstawianych w koszach na jakimś kairskim suku. Sunspot wraca do dżungli, podobnie jak - przynajmniej dla mnie - do pewnego stopnia Gamelah. Qurna (trochę mam zawsze bekę z tego tytułu) to z kolei pokład łajby płynącej powoli rzeką przecinającą lasy tropikalne, Sheesha trąci delikatnym niepokojem, Lai Lah... trzeba po prostu posłuchać. Shanti, naszpikowane głosowymi samplami znów zdaje się wytrącać z klimatu (jednak nie traci na swojej jakości), ale zaraz po nim numer tytułowy (z kapitalną wprost gitarą przywodzącą na myśl... soundtrack Seroki do Zabij mnie glino) wrzuca nas z powrotem na właściwe tory i oto kończymy podróż przez kawałek świata (a przynajmniej kawałek dwóch kontynentów). I co? Płyta nie ma charakteru pętli jak chociażby mentosowe Iskry (tzn. też go nie miały, ale tam był on bardziej oczywisty, niż jest tutaj), ale ja zawsze mam ochotę uruchomić ją ponownie. Marks pokazuje się na niej jako wszechstronnie uzdolniony artysta, który od samego początku miał naprawdę fajne pomysły i wiedział, jak je urzeczywistnić (swoją drogą, gość musiał albo dobrze zarobić na tej muzyce albo po prostu był dziany, I mean, kto nagrywa muzykę w środku cholernych piramid), Maya to naprawdę fantastyczny debiut. Mnie zaczarował nieziemsko, mam nadzieję, że Was również chwyci.

https://www.youtube.com/watch?v=Fv3n6wb ... -FQeIGOUP1

BTW, playlista to tak naprawdę tracklista wersji Special Edition z trzema bonusami, które można jednak spokojnie olać, tzn. nie wnoszą jakiejś super nowej jakości do płyty, zwłaszcza, że np. większość numerów live Marksa z początków jego twórczości brzmi tak samo jak na płytach. Dopiero potem zmontował band i zaczął kombinować z wykonaniami.
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 12 sty 2023 21:44

Koniec nabierania wody w usta, zgłaszam się na ochotnika żeby w końcu zacząć rozmowę na temat tej płyty.

Banco de Maya – Gaia

Utworowa wrzuta Banco mi nie zrobiła, a z czasem nie robi jeszcze bardziej. Odkładałem słuchanie tego albumu, jak tylko mogłem i przyznam szczerze, pierwszy i najtrudniejszy odsłuch zrobiłem z czystego obowiązku, bez jakiegokolwiek szczerego zainteresowania i chęci poznawania tej muzyki. Myślałem, że wrzucanie godzinnej płyty to skurwysyństwo, ale wrzucanie 73-minutowej płyty to już szczyt skurwysyństwa. „Heliopolis” nakreślił mi sytuację mniej więcej tak – ciekawe fragmenty muzyki rozciągnięte tak bardzo, że z czasem przestają ciekawić. „Mafich Arabi” to miło brzmiący zestaw bliskowchodnich klisz, stłamszonych w jeden utwór. Ok, biorę pod uwagę, że to był 1994 r., ale w połowie już zacząłem przewracać oczami. Wytarte melodie, randomowe sample śpiewów, w tle jakiś 90sowy bit. Niby fajne, ale temat szybko się wyczerpuje. „Sunspot” i robi się fajniej. Zahacza to o wspominane przeze mnie wielokrotnie jingle z Animal Planet i Discovery. Jakaś śmiejąca się wiewiórka na pierwszym planie, jakieś efekty w tle. Tło to jest generalnie hasło klucz jeśli chodzi o ten album, bo on się lepiej sprawdza jako tło. Słucham tego na słuchawkach, w skupieniu, a kiedy tylko się odrywam, to od razu lepiej to wchodzi. Mam wrażenie, że jestem o krok bliżej żeby zrozumieć tę muzykę i jakoś się zaadaptować. „Gamelah”, chciałbym napisać, że robi się 90sowo, ale od początku jest xD Ten kawałek bardzo zyskał przy kolejnych przesłuchaniach. Niestety, przez to, że utwory są długie, sam album zaczyna mi się już dłużyć. „Qurna” ma porozsiewane fajne momenty, ale generalnie trochę się wlecze. W tym momencie wiem już, że to nie jest po prostu album do takiego słuchania, jak ja to robię. Tzn. może być kiedy już się osłucha i człowiek jest gotowy na to, żeby zanurzyć się w to bardziej, powyławiać niuanse, itd., z wieloma rzeczami Jarra tak jest. Pierwsze starcia są jednak bardzo męczące i nawet ktoś z doświadczeniem w słuchaniu muzyki, z jakimś samozaparciem i otwartością, może mieć tu problemy żeby nie zostać w tyle. „Sheesha” trochę wynagradza mi poświęcenie, bo dzieje się tutaj więcej, bit jakoś fajniej niesie, dobrze się tego słucha w każdych okolicznościach. Z drugiej strony, na tym etapie słuchania albumu, czuję się już trochę zbyt zmęczony i przytłoczony tym co było wcześniej, żeby w pełni docenić walory tego kawałka.
„Lai Lah” też wchodzi w takie fajne 90sowe, ale lżejsze i konkretniejsze rejony. Tak naprawdę dopiero w tym momencie zaczynają się dziać na tym albumie naprawdę fajne rzeczy. W „Shanti” pojawia się motyw reggae, bit jest spoko. No i na końcu „Maya”, numer, na który nieświadomie czekałem przez tę ponad godzinę czasu. Tu jest wszystko super, bit, ozdobniki, klimat i melodie. Kojarzy mi się bardzo z tym co Steven Wilson robił w pierwszej połowie lat 90tych, np. „Heaven Taste” no-man, czy fragmenty „The Sky Moves Sideways”. Przy tym, cała reszta wydaje się jak jakiś odrzut dołączony do wersji rozszerzonej.

Takie wątłe te moje opisy, ale nie jest jakoś szczególnie łatwo o tej muzie pisać, i po braku jakichkolwiek recenzji do tej pory, zgaduję, że nie tylko ja miałem kłopot jak to ugryźć. Kolejne przesłuchania były znacznie lepsze. Nie doznałem może jakiegoś olśnienia, ale utwierdziłem się w przekonaniu, że jako coś lecącego w tle w pokoju, do innych niespecjalnie angażujących zajęć, to wchodzi bardzo ok. Na pewno nie jest to jeszcze ten moment żebym się w tej płycie zatapiał w pełnym skupieniu. „Maya”, to na pewno jest to dla mnie miłe zaskoczenie po wrzutce utworowej. Dużo tu fajnego 90sowego grania. Gdyby trochę ten album wyedytować, tak do ok. 50 minut, to byłoby jeszcze lepiej. W takiej postaci, w jakiej to istnieje też jest bardzo spoko, ale nie widzę za bardzo powrotów do całego albumu naraz. Pojedyncze utwory bardzo chętnie, zwłaszcza do „Gamelah”, „Maya”, a nawet "Qurna" i "Shanti".

Tak więc, ostatecznie daję kciuk w górę, co jest niezłym wynikiem, biorąc pod uwagę z jaką niechęcią do tej płyty podchodziłem. Mówiąc, że zabierałem się do niej, jak do jeża, byłoby tylko obrazą dla jeży. Na szczęście, nie było się czego bać, chociaż na kolanach też nie wylądowałem. Po prostu fajna wrzutka.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn