Best of Forum (Edycja albumowa)

Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4425
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?

Post 13 wrz 2022 23:59

Słuchałem na podwójnym przyspieszeniu
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

DEPESZWIZJA 13
STATUS: A CO MNIE TO, ROBERT PROWADZI
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21812
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 14 wrz 2022 00:07

Ważne, że od jutra możecie się zacząć znęcać nad Justinem Timberlejkiem
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 14 wrz 2022 08:14

Lecim na Szczecin z Justinem Timberlake i jego FutureSex/LoveSounds
(Playlista w cytacie podmieniona przeze mnie)
Hien pisze:
24 sie 2022 01:21
Justin Timberlake – FutureSex/LoveSounds

Kiedy ten album wychodził w 2006 r., to kompletnie mnie to ominęło. Trochę się dziwię, bo kilka miesięcy wcześniej wyszło „Loose” Nelly Furtado, album który mnie z miejsca kupił i stanowił ważną część mojego wychodzenia z muzycznego, elektronicznego pipidówka. Albumy te łączy oczywiście postać Timbalanda, przy czym, o ile w 2006 r. ktoś jeszcze mógł o nim nie słyszeć, to w 2007 r. każdy już znał tę ksywę. Duża w tym była zasługa w/w płyt oraz paru hitów z jego własnego „Shock Value”. Ja w tamtym czasie (2007) trochę toczyłem beke z Timbo, ale jednocześnie słuchałem jego produkcji z przyjemnością. Produkcji, które żeby było śmieszniej, wcale nie są od strony produkcji takie dobre w brzmieniu, ale facet miał niesamowity talent do vibe’u, wyłapywania melodii, robienia klimatu samplami i pozornie tanią elektroniką z eJaya.
Czemu tyle napierdaIam o Timbalandzie? Bo był on kluczową postacią przy tworzeniu „FutureSex/LoveSounds”. Debiut Justina (też zresztą produkowany przez Timbo) był bardzo spoko, ale to jeszcze nie było to. Z czasu premiery pamiętałem i lubiłem single „Rock Your Body” i „Cry Me a River”, tak więc dziwię się, że kiedy „SexyBack” przeszło szturmem przez mainstream, przeleciało to koło mnie.
Za cały album zabrałem się z grubym opóźnieniem i pierwsze starcia były dla mnie raczej trudnym przeżyciem. Dopiero wychodziłem z niechęci do 00sowego hip-hopu i r’n’b, a „FutureSex” to BARDZO kwaśna płyta. Trudno mi było z początku zaakceptować pewne produkcyjne, typowe dla Timbalanda, wybory, czyli twardą, minimalistyczną perkusję z głośniejszymi od czegokolwiek innego w numerze uderzeniami (to nie walenie klapą, to już napierdalanie workiem na śmieci ze szkłem o blaszany stół), oszczędną elektronikę, która wydawała się być robiona w 5 minut, czy niesamowite ilości layerów z wokalami i dziwne interludia po każdym numerze. Wszystko to się naturalnie z czasem przegryzło i zaczynałem w końcu doceniać to co Timbo z Justinem robią na tym albumie. Oni popłynęli równo i z perspektywy czasu, jestem pełen podziwu, że udało im się to sprzedać masom.
Niektórzy tutaj mogą się zamęczyć przy pierwszym przesłuchaniu, wszystko będzie się ze sobą zlewało, czas trwania będzie odstraszał, itd. Co powiedzieć, wiele wybitnych albumów wywołuje z początku taką reakcję alergiczną, ale wiecie jak jest. Im więcej słuchasz, tym bardziej się na alergię uodparniasz.
Z perspektywy czasu, mam w sumie same dobre rzeczy do powiedzenia o „FutureSex” i w zasadzie same dobre wspomnienia (moja dziewczyna ma to w aucie na cd, to taka dyżurna płyta kiedy gdzieś jedziemy).

Otwarcie płyty brzmi trochę jak minimalistyczny remix „Another One Bites The Dust”, ale lubię takie zabiegi u Justina. Rytm się ciągnie, groovy bas i spotlight na wokal Timberlake’a. Bardzo dobra piosenka u podstawy co pozwala łatwiej się wgryźć w to specyficzne brzmienie. I potem już lawinowo, bo wjeżdża „SexyBack”, jeden z najlepszych kawałków Justina, z dodatkowymi, zajebistymi wokalami od Timbalanda. Podkład brzmi jak z eJaya, ale to tylko pozory, bo tam się dzieje dużo więcej, w samych wokalach nawet. Niby nic nowego, ale wszystko nowe, rozbite z klasycznych elementów, ale poskładane w świeży sposób. Nie będę opisywał wszystkich numerów, ale ze swojej strony, wyróżnię kilka. „SexyLadies” powtarza trochę schemat tytułowego utworu, ale jednocześnie ciągnie go w innym kierunku. Klimat tego numeru jest przezajebisty. Tutaj też pojawia się pierwsze z wielu interludiów, które Timbaland zwykł pakować gdzie się da. To są chyba najkwaśniejsze fragmenty albumu, widać że było dymione.
Generalnie pierwsze 5 kawałków to jak segment dobrego koncepcyjnego albumu. Przełamanie następuje w połowie „LoveStoned” (to jest opisane jako interlude „I Think She Knows”, ale dla mnie to po prostu coda „LoveStoned”), chyba jeden z najlepszym momentów na płycie. Można różne rzeczy mówić o Timbie, ale facet miał wyczucie. Zajebiste wokale Justina w tym fragmencie, totalny highlight. Klimat się zmienia jeszcze bardziej przy rewelacyjnym „What Goes Around”, trochę klasyczniej, z samplowanymi sazami i gospelowymi fragmentami. Tutaj tez muszę oddać sprawiedliwość, bo nie tylko Timbaland produkował ten album, ale też jego przydupas Danja, który tutaj zrobił dużą robotę. Dobry interlude po numerze.

Po tym mamy już gęste skoki klimatyczne. „Damn Girl” z soulowym refrenem i nawet Will nie wkurza tak jak powinien, a „Summer Love” zalatuje trochę tym, co Timbo robił z Nelly na „Loose”. Ale naprawdę grubo robi się jak wjeżdża kolejny z moich ulubieńców i poprzedni interlude, jak nazwa wskazuje, robi dobre intro. „Until The End of Time” jest tak zajebiste jak tylko się da. Niby wolny numer, ale na tej płycie nic nie jest takie oczywiste. Nie chce mi się opisywać, bo tu wszystko jest dobre, podkład, wokale Justina, chórki (jest też wersja z Beyonce, ale nagrano ją później).
Po prawdzie, tu by się mogła ta płyta kończyć, idealny finisz. To jednak nie jest jeszcze koniec.
Nie w tym rzecz, że te ostatnie numery są złe, bo są dobre, ale po takim kawałku jak „UTEoT” wjeżdżanie z kolejnym wolnym, w sumie dosyć podobnym numerem, to był taki sobie pomysł, zwłaszcza, że już na tym etapie album ma ponad 50 minut. A potem wchodzi kolejny, jeszcze wolniejszy kawałek, totalna pościelówa. Co ją ratuje? Lekko jazzujące tło i nawiązania do Prince’a.
Pewnie, wali to 90sową tandetą (R. Kelly byłby dumny), ale ja jestem dzieckiem z 90sów, to mam w dupie, czy to tandeta, czy nie. Ten ostatni segment, to naprawdę przedziwne zakończenie płyty, zwłaszcza takiej jak „FutureSex/LoveSounds”. Wyczuwam tu trolling ekipy, czy po prostu jakiś pokręcony pomysł na koncept.

Nie ważne, ta płyta i tak jest genialna. To współczesny klasyk, którego naprawę warto chociaż raz posłuchać. To nie jest typowy album r’n’b, to w zasadzie nie jest typowe cokolwiek. Często, nie widzi się na bieżąco jaki różne dzieła mają wpływ na dekadę, i dopiero w perspektywy jest to dostrzegalne. Takie odnoszę wrażenie w przypadku „FutureSex”. Im więcej czasu mija, tym ważniejszy i po prostu dobry się ten album wydaje.

https://youtube.com/playlist?list=PL9wm ... ao5zPoOQlD
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 14 wrz 2022 08:15

Justin Timberlake - FutureSex/LoveSounds

Hienałcze powraca w chwale i serwuje hity hurtem jak Ten Typ Mes, jak ten człowiek rzuci popem to już najgrubszego sortu - albo Shakira albo Milli Vanilli albo właśnie JT, pierwsza liga, jeńców nie bierze, w tańcu się nie pier*oli. Album znam oczywiście, słuchało się przed laty i częściowo wracało po latach a nawet nabyło i się posiada bo to pozycja obowiązkowa że tak powiem. Ale co i jak konkretnie to już poniżej :)

Album otwiera FutureSex/LoveSound i z buta wjeżdża gęstym Timbalandowym bitem w refrenie przeplatanym charakterystycznymi dla niego orientalnie brzmiącymi synthami. Nie jest to jeszcze porywający banger a powolna podpałka pod resztę albumu. Podoba mi się mostek i potem jeszcze dodatkowy syntezator plumkający w outro. SexyBack pamiętam jakby to było wczoraj gdy wjechało w eter, to było surowe zaskakujące brzmienie jak dla mnie, chyba nie od razu mi się spodobał ten numer, ale tak to już bywa z brzmieniami przyszłości, byłem do tyłu i musiałem się z brzmieniem oswoić. Klubowy banger z Timbalandem będącym idealnym wokalnym uzupełnieniem Justina. Przyznam że początkowo też nie wyłapywałem co on podśpiewuje momentami gdy wchodził z tym "take 'em to the chorus/take 'em to the bridge" bo śpiewał to porąbanym drżącym głosem i całość była trochę sajko xD Sexy Ladies to jeden z numerów które z miejsca najbardziej się wyróżniały obok singli z płyty, ten przekozacki bas i bit rozbujałyby nawet trupa w kostnicy, rzekłbym niemalże zapowiedź nurtu future funk w tym jest. Jeden z najgorętszych momentów albumu, kurła klasykkk, numer który powinien trafić do bestki utworów gdyby nie został tu "spalony" (a z drugiej strony ta płyta jest zbyt dobra by ją rozmieniać na drobne, może po prostu trzeba było rzucić tym kawałkiem najpierw przed płytą?). W końcu wjeżdża pierwsze interludium które poutykane są w kilku miejscach albumu i co ciekawe każdy doczekał się nawet swojego klipu wraz z singlami do których były przyklejone (stacje tv później wedle uznania emitowały pełne wersje lub okrojone bez nich). Pamiętam że podobało mi się jak przy Let Me Talk To You w klipie bawiono się żarówkami tańczącymi do rytmu. Po nim wjeżdża kolejny hit czyli My Love które swego czasu nie lubiłem bo latało do porzygania wszędzie, chyba najbardziej zajechany singiel z płyty. W sumie zapomniałem że gościnkę zaliczył tam T.I. który miał wtedy trochę swoje pierwsze 5 min. w popowym mainstreamie (możliwe że jego numer z tamtej ery wrzucę kiedyś). Kolejny przekozak numer bo to klasyczny "kroczący" Timbalandowy bit - to na czym wybiła się Aaliyah 10 lat wcześniej (choćby One In A Million). Kolejny na płycie jest ten numer za którym nigdy nie przepadałem czyli LoveStoned, serio tego singla nigdy nie trawiłem i nie rozumiałem kto to dał na singiel kiedy na płycie było Sexy Ladies czy Summer Love. Jedynym jasnym punktem tego numeru dla mnie zawsze było kolejne interludium czyli I Think That She Knows w którym podobała mi się gitara i ciekawszy bit, wokalne OŁ OŁ było spoko a w klipie takie pastelowe szare CGI z delikatnymi światełkami pływającymi w tle za Justinem (może to śmieszne ale w tamtym momencie kojarzyłem to z klipem do Precious). Podsumowując singiel przynudza, interludium nadrabia. No i wchodzi on, gwóźdź programu cały na... na czarno bym rzekł bo taki kolor bardziej kojarzy mi się z przestrzenią w What Goes Around. Kolejny mega hicior który w sumie jest spoko, gitara Danja robi robotę, przyjemna zmiana klimatu i powrót do tych orientalnych brzmień Timbo. Bicik jest po prostu ok, smyczki uzupełniają ładnie, wokale tu robią robotę dość mocno też. Tak naprawdę najlepsze nadchodzi znowu wraz z interludium (którego w sumie nigdy nie traktowałem osobno a raczej jako codę tego numeru) bo gdy dochodzimy do Comes Around mamy chyba najlepszy moment albumu, fenomenalne wyciszenie i zmiana, smyczki syntetyczne wchodzą, bit się zmienia na bardziej połamany, Justin nawija outro, Timbo robi swoje chórki, dochodzą jeszcze drugie (może z klawisza?) i plumkający syntezator, bębny tańczą, klimat jest świetny, mógłbym wrzucić ten numer do bestki utworów ale teraz już nie będę musiał, może jakiś inny Justin się pojawi. Po tym klu zmieniamy klimat i jedziemy na południe USA by wraz z Three 6 Mafia pobujać się do ich rytmów. Justinowe r&b na tym bicie brzmi tak sobie moim zdaniem, raperzy gdy wjeżdżają dostają trochę mocniejszy bit i może zgrabniej płyną ale mimo to kawałek pachnie fillerem z daleka. Damn Girl wraca w bardziej funkujące klimaty z żywą perkusją, zastanawiam się skąd to brzmienie a to produkcja will.i.am-a z Black Eyed Peas. Dostajemy nawet dęciak w pakiecie, basik, jakieś organy, ogólnie cofamy się we wczesne lata 70. spod znaku Jamesa Browna, numer który przyjemnie brzmi z miejsca a jednak olewałem go latami, może wobec przeważającego cudotwórstwa Timbo na tym albumie nie robił takiego wrażenia po prostu, odstaje od albumu, mógłby być bonusem wg mnie. Summer Love to chyba ostatnie tchnienie przebojowości Tima na albumie i obok Sexy Ladies jak już mówiłem jeden z niesinglowych faworytów odkąd pamiętam. Znów mamy ciężki bit i chłodne, surowe syntezatory, bangerek z prawdziwego zdarzenia. Fajny refren, wkręca się. Until The End of Time kojarzę koncertową wersję z Beyonce że latała w tv ale nigdy nie zwracałem uwagi na tę balladkę. Interludium delikatnie wprowadza i faktycznie ustawia klimat, fajnie plumka znowu syntezator. Bit jest w sumie spoko w tej balladzie ale za Justinem w takim wydaniu nie przepadam, przesłodzone to jest dla mnie. Numer faktycznie brzmi jak zakończenie albumu i pasowałby idealnie. Kiedy pojawia się Losing My Way człowiek ma wrażenie jakby już słuchał bonusu, ten numer w sumie trochę taki poziom i klimat sobą prezentuje, nie dorównuje reszcie płyty. Pod koniec gospelowe chórki wjeżdżają, dla mnie numer po prostu przynudza i jest sztucznie nadmuchany. No i na sam koniec końców chciałoby się rzec kolejna ballada z żywym instrumentarium tym razem, za produkcję odpowiada Rick Rubin co ciekawe. Dzięki żywemu brzmieniu numer bardziej wpada w soul niż pop, ciut lepiej tu Justin się prezentuje niż w Until The End of Time moim zdaniem. Mimo wszystko na tym etapie słaba organizacja tracklisty już mnie męczy, po przebojowym albumie dostajemy outro w trzech odsłonach praktycznie, co za dużo to niezdrowo, uważam że najlepiej byłoby wyciąć tą ostatnią balladę która nie pasuje do klimatu albumu a utwór Losing My Faith wrzucić w miejsce Chop Me Up (trochę filler za filler ale przynajmniej rytmy Tima lepiej się wpasowują).

Album ogólnie rzecz biorąc jest naprawdę dobry, niewiele brakuje do ideału, troszkę ostatniego machnięcia pędzlem (a raczej nożem) nad tracklistą przede wszystkim. Zresztą wszelkie nagrody i miejsca tego albumu na różnych listach best of 2000s tylko potwierdzają jego ugruntowaną pozycję w dziedzinie popu i r&b tamtej dekady. Do dziś to najlepszy album JT który trochę się rozmył później, wracał po długich bardzo przerwach i te powroty nie porywały już jak przedtem lub wręcz były klapą. Dla mnie ogólnie ta płyta to był przyjemny powrót i łatwa praca domowa, niemniej nie przeszkadza mi to w ogóle bo nie wszystko jednak pamiętałem z tej płyty (choć mam ją na półce, a raczej żona wozi w aucie). Czy ten powrót coś zmienił w moim podejściu do albumu? Raczej nie, nadal dla mnie ten album to 5 numerów - SexyBack, Sexy Ladies, My Love, What Goes Around oraz Summer Love, ale to sztosy z najwyższej półki, reszta albumu dobrze je uzupełnia więc jak album poleci to przesłucham, sam raczej wybiórczo do tych pojedynczych wracam jeśli już. JT chyba całościowo minimalnie wyżej nad Alicią w tej kolejce, Alicia za to stoi punkt wyżej w kontekście odkryć bo tam poza singlami nic już nie kojarzyłem a dużo zyskałem, wyrównana walka r&b w tej rundzie i co zabawne żadna z tych wrzutek nie padła ze strony naczelnego Murzyna forum :D oba doceniam i prejzuję, to mocne pozycje w swoich kategoriach, ja sam nie wiem czy jakimkolwiek r&b Was uraczę (przynajmniej tym współcześniej rozumianym, prędzej coś z lat 70. poleci).
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21812
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 14 wrz 2022 10:02

Ja tylko napiszę, że rano w drodze do pracy włączyłem sobie Wild Nothing i było fajnie.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 14 wrz 2022 10:12

Ja wczoraj po pracy i z psem, wieczorem zapomniałem odpalić. Ale jeden numer za mną chodził potem tylko nie pamiętam który bo to wszystko takie same ;(
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 14 wrz 2022 10:22

Hien pisze:
13 wrz 2022 23:42
mintaj pisze:
13 wrz 2022 23:27
znajduje się na tej muzycznej planecie, do której mi w miarę blisko i mam dobry dojazd, ale nie jeżdzę tam, bo mi się zazwyczaj nie chce.
Dla takich pół-metafor, czeka się na recenzje Mentosa
Zapomniałem dodać że zgadzam się w zupełności, dość dobrze określa to mój stosunek do r&b
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16780
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 14 wrz 2022 10:34

Justin Timberlake – FutureSex/LoveSounds

Pamiętam jak dziś czasy, kiedy zlewałem takich gości jak Timberlake. Wmawiałem sobie – co może prezentować gość pochodzący z jakiegoś boysbandu, w dodatku z tak piszczącym głosem? Słyszałem jego single tu i ówdzie, ale nigdy to do mnie nie trafiało. Nie potrafiłem słuchać takiej muzyki. Ze wszystkiego lubiłem tylko jeden numer, w dodatku cover. Mimo tego ostatnimi czasy miałem jakieś dziwne myśli, żeby może jego muzyki spróbować. Coś zupełnie podobnego jak w przypadku Alici Keys. Pod wpływem różnych zmian zachodzących u mnie w odbieraniu niektórych rodzajów muzyki poczułem, że może warto by zaryzykować.
I wtedy niespodziewanie pomocną dłoń wyciągnął Hien zapodając album Justina. Byłem go bardzo ciekawy, jednocześnie nie wiedząc co z tego wyniknie. Jakieś obawy na pewno były. Ale okazały się one całkowicie niepotrzebne. Bo łyknąłem FutureSex/LoveSounds od pierwszych dźwięków. Jak ryba, która chwyta łapczywie przynętę zanim jeszcze spławik zdąży się wyprostować, a ciężarek opaść na dno.
Hien pisał o jakimś zlewaniu przy pierwszym odsłuchu, o reakcjach alergicznych. Nic takiego nie miałem. Od pierwszych sekund byłem zachwycony. Już pierwszy tytułowy utwór FutureSex, LoveSound daje kopa po mordzie i to z rozpędu. Kolejny na albumie SexyBack to hiper hicior, przy którym nie sposób się nie gibać. Sexy Ladies, Let Me Talk to You (Prelude) nie zaniża poziomu ani o milimetr, a prawdopodobnie nawet go śrubuje w górę. Ten utwór ma taki zaje.bisty rytm, taki klimat, że aż niewiarygodne. Ta gitara jest niesamowicie efektowna. Druga część nazwana Let Me Talk to You (Prelude) jest świetna i zawsze jestem przekonany, że to już kolejny utwór, a tak naprawdę to właśnie takie prelude następnego w kolejce My Love przyklejone jeszcze do poprzedniego numeru.
My Love znów śrubuje poziom w górę wspaniałym brzmieniem i wokalem. LoveStoned, I Think She Knows (Interlude) to kolejne cudo (piąte z rzędu i nie ostatnie), które niesamowicie mnie jara. A ten Interlude/coda w drugiej części to już w ogóle.
Wraz z What Goes Around..., ...Comes Around (Interlude) rzeczywiście następuje zmiana klimatu, lekkie zwolnienie. Ale wciąż jest kosmicznie wysoki poziom. Czy to możliwe, żeby tak było do końca albumu? Wydaje się to wręcz niemożliwe. Nie wiem kiedy ostatnio słuchałem płyty, która przez ponad pół godziny trzymałaby taki poziom.
Ale dalej nic się nie obniża. Chop Me Up to kolejny banger jak dla mnie.
Damn Girl to był jedyny utwór, który wydał mi się na początku trochę gorszy od reszty. Pewnie przez to, że brzmi zupełnie inaczej od reszty, bo i chyba produkował go kto inny. Ale teraz uwielbiam ten numer równie mocno jak wszystkie poprzednie. Perka robi niesamowitą robotę, klawisze też, a i gościnnie występujący will.i.am jest świetny.
Summer Love, Set the Mood (Prelude) mocno i przyjemnie mi się z czymś kojarzy, ale nie wiem z czym.
Trzy ostatnie dosyć wolne utwory są świetnym zwieńczeniem tej wspaniałej płyty. Rzeczywiście mogłoby się wydawać dziwnym zabiegiem osadzenie najwolniejszych utworów na sam koniec. Zawsze twierdziłem, że trzeba takie wplatać w album, żeby różnicować tempo. Ale o dziwo tutaj mi to pasuje świetnie. Przez ¾ albumu nie hamują niepotrzebnie tej rozpędzonej jak intercity płyty. Dopiero na koniec ją pięknie wyciszają pozwalając słuchaczowi nieco odetchnąć po tych tonach muzycznych wrażeń. Losing My Way to jest w ogóle coś niesłychanie pięknego.
12 utworów. Już pierwszy jest na niesamowitym poziomie, a potem jest jeszcze lepiej. Kiedy wydaje się, że lepiej być już nie może, to nadchodzi kolejny, jeszcze lepszy utwór. Ten album wyróżnia nie tylko brzmienie made in Timbaland, nie tylko świetne wokale, ale przede wszystkim niezwykle wysoka jakość samych kompozycji. A jak te trzy elementy idą w parze, to musi być rewelacyjnie.
Jestem pewien, że ze 2-3 utwory już kiedyś słyszałem, ale wtedy oczywiście mehałem z lekceważeniem. Jestem więc sporo spóźniony jeżeli chodzi o taką muzykę, która mnie niestety ominęła szerokim łukiem. Ale mało mnie to interesuje, czy to jest jeszcze na czasie, czy już nie. Bardzo lubię produkcje Timbalanda, ma chłop swój styl i poziom. A Justin to niezwykły wokalista, co pokazuje na tym albumie. Przesłuchałem go już naprawdę wiele razy i nie czuję ani odrobiny przesytu. Nie przeszkadza mi też jej długość. Jak coś jest dobre, to i długość nie jest przeszkodą. Nie wyobrażam sobie czegokolwiek z płyty wywalać, bo nie ma tu choćby gorszego utworu. Wszystko jest rewelacyjne. Łącznie z genialną okładką.
Hien od 3 kolejek zapodaje takie albumy, że klękajcie narody. Oby tak jak najdłużej. Póki co jaram się genialnym FutureSex/LoveSounds bez opamiętania.
I naprawdę miło się robi, jak Murzyn moją propozycję Alicii Keys stawia na równi z tym cackiem.
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 14 wrz 2022 11:20

Stawiam, stawiam. Mam w mojej płytotece dwa albumy Alicii ale tak sobie myślę że chyba nie dorównują HERE jako całość, w ogóle shodan tak się wyrobił w tej muzie że odczuwam nawet wstyd, mam ochotę spakować te płyty i wysłać je do Orzysza gdzie lepiej będą spożytkowane ;(
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21812
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 14 wrz 2022 11:33

Ciekawe rzeczy się dzieją. Ja to nie jestem jak Dev, że wrzucam coś zaznaczając w opisie "no ja wiem, że to zjebiecie, no ja wiem, ze to jest takie srakie, PRZEPRASZAM, ŻE ŻYJĘ", ale nie byłem pewien jaki Justin może mieć tutaj odzew (poza Murzynem, bo wiedziałem, że on zna i doceni). W sumie nadal nie wiem, ale robi się ciekawie xD
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8181
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 15 wrz 2022 18:08

Justin Timberlake - FutureSex/LoveSounds

Lubię wracać tam, gdzie byłem już. To nie jest tak, że słuchało się tego nałogowo - to było po prostu wszechobecne. Kiedy myślę o latach 2007-2009, to przed oczami zawsze będę miał Timbo. Był niekwestionowanym królem, co produkcja to strzał w dziesiątkę. Przejść obok takich rzeczy jak Promiscuous, SexyBack, Apologize, Give It To Me, 4 Minutes? Niemożliwe. Nie wszystko zestarzało się najlepiej, ale z czasem zacząłem ogarniać, że było tego jeszcze więcej. Cry Me A River, Try Again albo coś świeższego. Do pewnego momentu przebijałem się przez dyskografię Bjork, tak jak już kiedyś mówiłem, dojechałem do Volty. TAM TEŻ TEN DZIAD SIĘ ZNALAZŁ. Po 2009 roku nie sprawdzałem nic więcej. Nie ma takiej potrzeby. Wyprodukował tak wiele dobrutkich rzeczy w tamtym czasie, że nic już jego statusu nie podważy. Nawet ewentualne nagrania z Enejem, choć byłoby kuriozum, jakiego świat nie zna.

Bardziej o Timbo niż o Timberlejku, bo nie ukrywam, że on tutaj jest tłem dla produkcyjnej zabawy. Solidnym tłem, ale jednak. Najbardziej wokalnie podchodzi mi właśnie w Cry Me a River, ale nie zajmujemy się jego pierwszą płytą. To też nie jest tak, że on przeszkadza. Na całej długości płyty jest po prostu równy od początku do końca. Prędzej różnice wychodzą przy okazji samych konstrukcji numerów. Choćby ten pierwszy na dzień dobry. Dziwne trochę zaczynać płytę od fillera, no ale cóż xD Znacznie lepiej przyjmuje się SexyBack, a coś do niego musi prowadzić. Taak, to intro jest zaskakująco niemrawe, wygląda i brzmi jak rozgrzewka, tylko i aż. Wystarczyłaby ostatnia minuta z samym deklamowanym "future sex love sound". SexyBack nie będę opisywał, banger banger banger. Jedyny moment na płycie, gdzie ta tania elektronika została wykorzystana bardzo konkretnie - nie ma żadnego weselszego momentu, jest sensualnie, zmysłowo. Rewelacyjny dwugłos z konferansjerem Timbo. Pozorny minimalizm, bo tutaj zaczyna się cała zabawa w ukryte zdobienia. W tym przypadku to masa dodatkowych wokaliz. Sexy Ladies też sprawia wrażenie fillera, szczególnie, gdy się dobrze wie, jakie ciężary idą później. Gdyby nie kolejny trafiony refren to można spokojnie go pominąć. Ten inny niż zwykle (na płycie) bas i sexy sexy sexy segment Timbalanda psują i tak dość lichą kompozycję. Mówiąc "tania elektronika" i "weselsze momenty" mam na myśli m.in. ten komiczny syntezatorek w My Love. Niby słabiutko, ale co lepiej pasowałoby do tej perkusyjnej orkiestry? Shakery, jakieś dzwonki, jest tego masa. Człowiek nie zdąży nic ogarnąć, a tu przejście do właściwego My Love i pierwsza mistrzostwa gęściutka pętla zbudowana z niczego. Klawisze jak z drugoligowego numeru trance przy konkretnym, ale dość wolnym bicie i całej masie beatboksu tworzą niesłychanie odświeżającą, bujającą przestrzeń. Tutaj Timberlake pasuje z wysokim zaśpiewem. Nie no, jak można na niego zwracać największą uwagę przy TAK misternie zbudowanym biciorze? Niemożliwe. Wielka rzecz. LoveStoned z kolei rozwala tym fikumiku-rykutyku timbalandowym ciągnącym się w tle xD Niby to jest znowu poważny przebój, ale z tym zabiegiem dochodzi specyficzny dystans. Też hulało często w radiu/telewizji, choć chyba najrzadziej w porównaniu do SexyBack, My Love czy What Goes Around - a przynajmniej tak to pamiętam. Przez te symfonie całość ma filmowy sznyt. Tutaj najciekawszy jest interlude, robi się poważniej. Początek What Goes przywołuje dzieciństwo od razu. Brakuje tylko sygnału wywoławczego RMF MAXXX w tle i znowu mam 8-9 lat. Teoretycznie znowu cięższe gatunkowo sample, a wszystko trzyma się na stukaniu w stoliczki i shake'ach, kolejny cud. Już sam właściwy numer jest dobry, ale w kolejnym interludzie dzieją się wyborowe dodatki. Robi się bardziej rytualnie, ale oczywiście w zestawieniu z Timbo i dodatkową elektroniką. Jeśli podśpiewuję sobie w trakcie, to chyba wiecie o co chodzi.

Wrzutkę Hiena traktuję do tego momentu jako powrót w znane i lubiane strony. Drugą stronę płyty znam trochę gorzej i dawniej różnica między nimi wydawała mi się większa. Po paru odsłuchach muszę się poważnie przeprosić z Chop Me Up, to moje największe odkrycie przy okazji powrotu do FS/LS. prostytutka, tutaj jest Three-6 Mafia xD Kiedy pierwszy raz słuchałem całości to jeszcze nie znałem Mystic Stylez, które po dziś dzień uwielbiam. Różnica kolosalna. Po latach słuchając znowu tego kawałka byłem początkowo niemożliwie zaskoczony... ŻE TO JEDNAK SIADA. Bit znów spójny i bogaty, pomimo taniości wszystkich elementów na niego się składających (w szczególności obniżone przerobione wokale). Kiedy za majk wchodzą panowie z 666, teoretycznie robi się zgrzyt, ale przy tym specyficznym basie i klawiszu (?) ich charakterystyczna nawijka pasuje jak ulał. Dobra robota z ostatnim refrenem i outro, ten okrzyk, surowy bicik i czasem pojawiający się jeszcze Justin to najbardziej dope moment tej płyty. Potem drugi po intrze poważny mankament. Robota Will i Ama robi w tym momencie z całości coś w rodzaju kompilacji. Justin za bardzo odlatuje w kierunku Prince'a, a najgorszy raper na świecie mu beznadziejnie wtóruje. Bit modelowo zwyczajny. Czekamy co dalej, choć refren małym zwycięstwem, ma w sobie lekką nutkę przebojowości. Summer Love ma najbardziej kiczowate brzmienie na początku, tutaj faktycznie można obracać oczami, oszczędny jest też bit. Jakby Timbo brakowało już sił na kolejną symfonię cyków, świstów, klików - i to wszystko wykonywane twarzą. Po półtorej minuty się jednak ogarnia, znowu gęściutka pętla, a więc to, na co liczymy już do samego końca przy tak efektownym starcie. Ostatecznie całkiem okej, ale bez ekstazy. Cały czas nie da się lecieć w tym samym tempie przez godzinę, pod koniec wsiadamy w samolot i na chwilę lądujemy jakby na Dalekim Wschodzie. Set the Mood budzi orientalne skojarzenia, pełne wyciszenie. Timberlake też śpiewa znieczulająco. Razem z Until the End of Time stanowi pierwsze zakończenie płyty. Pościelowe R&B, aranż wyważony, tutaj chyba wreszcie Justin wychodzi wyraźnie do przodu. Nie czepiam się nawet tej wybitnie pasującej na koncerty zabawy w zaśpiewy. Losing My Way to drugie zakończenie. Odnoszę wrażenie, że od Summer Love lecimy na oparach. Niby dalej nie brakuje tu ciekawych zagrywek i efektów, ale same pomysły na piosenki mniej rozbudowane. Preferuję już tą tanią elektronikę niż niepotrzebny patos. Przynajmniej Justin podtrzymuje dobrą serię razem z tadadda od Timbalanda. All Over Again to trzecie zakończenie, kompletnie niepotrzebne. Takie gorsze Bring Me The Disco King, na Reality Bowiego tego typu zabawa wyszła znacznie lepiej, a i tak nie odstawała od reszty. Jednocześnie trzecie zakończenie i trzeci zakalec.

Pomimo tych niewypałów to była przyjemność, choć ostatni odsłuch to już na oparach dobrej energii, przerwa od takiej muzyki się przyda xD
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6445
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 16 wrz 2022 14:59

Justin Timbaland - Future Sex/Love Sounds

Pamiętam. To najlepsze słowo, jakie wszystko opisze. Dosłownie wszystko xD będąc rozpięty w tamtym czasie gdzieś pomiędzy swoimi ejtisami, różnymi dziwactwami muzycznymi, które wszyscy mieli gdzieś (poza mną), własną twórczością klejoną w eJayach wszelkiej maści przy pomocy Magixów kolejnej maści etc. oraz Eską i kolekcjami płyt znajomych dresopodobnych z "Miasta" Zgierza, którzy raczyli mnie bardziej contemporary szajsem nawalającym z ich tanich soundsystemów w ich równie tanio podrasowanych bawarkach nie dało się tego nie słyszeć i tego nie zapamiętać. Pomimo swojego muzycznego zacietrzewienia (bla bla bla, pisałem o tym już dziesiątki razy), było wiele "nowości radiowych", które nie były w stanie umknąć mojej uwadze. Należała do nich choćby Nelly Furtado ze swoim Loose, które poznałem najpierw dzięki singlom (czy też raczej - usłyszałem o tym albumie po prostu), a potem przez pewną przyjaciółkę, o której też już wspominałem, a która prosiła mnie o zasysanie jej różnych płyt wykonawców, którymi akurat się jarała. A że słuchała dużo Eski i śledziła anglosaską scenę muzyczną... Loose wówczas przybliżyło mi postać Timbalanda, który dla mnie był wcześniej takim śmiesznym czarnoskórym gościem z nadwagą, który coś tam ogarnia w studio lepiej niż inni. Miałem trochę bekę z takich postaci i muzyki, którą robili, bo to przecież nie moja stajnia, nie? I nagle bang, Furtado siadła pięknie. Potem w 2007 ściągałem dla tej samej panny Shock Value, które - może poza Apologize, nie umiem do dziś traktować tego kawałka poważnie - wgniotło mnie w fotel. Wszyscy oczywiście zasłuchiwali się wtedy w The Way I Are i nie szło od tego uciec. Na początku próbowałem, a kiedy zrozumiałem, że opór jest daremny, przyjąłem też, że to po prostu świetny kawałek. W połowie drogi między tymi dwoma był Justin i jego rzeczone wydawnictwo. Ale poza pojedynczymi singlami nie ogarniałem z niego nic. Do czasu.

Dosłownie 2 lata później (albo 3, w każdym razie to był 2009 rok) na prośbę swojej ówczesnej partnerki zaciągnąłem jej całe Future Sex/Love Sounds i dałem się na mówić na wspólne słuchanie. Początki były hmm trudne, ale po latach stwierdziłem, że SexyBack jest po prostu... zajebiste. Potem zaczęły wchodzić kolejne, LoveStoned, trochę zajechane radiowo ale wciąż smaczne What Goes Around, Damn Girl czy dla mnie zamierzenie tandetne Summer Love. Rozpływałem się też nad Until the End of Time (btw, nikt nie zauważył, że bit jest kradziony z Souvenir of China Jarre'a? xD), Losing My Way refrenem wrzucało mnie na jakieś potwornie chillowe poziomy z kolei, które z jednej strony były mi niby obce, ale z drugiej ani myślałem z nich schodzić. Tak się złożyło, że mimo tego, iż u nas ten krążek też często latał, sam potem do niego przez lata nie wracałem (ostatni raz w 2011 z ową dziewuchą od Loose, kiedy wówczas mieszkałem z nią w Krakowie). I nagle bang! Hien-san wrzuca ten album do tej bestki. I mam naprawdę fajną podróż w przeszłość, która nie jest tym razem podbijana wyłącznie nostalgią. Bo ta płyta jest po prostu - i zawsze zresztą była - świetna. Timbaland zna się na produkcji, Timberlake zna się na śpiewaniu, obaj Timbowie zrobili prawdziwe arcydzieło. FS/LS zasłużyło na wszystkie zebrane peany i nagrody, cały ten radiowy praise, który zarżnął w pewnym momencie What Goes Around dla mnie. Ale też nie rzygałem słuchając tego kawałka po raz kolejny, choć przecież po takim czasie (inaczej bywa z wieloma kawałkami, które znam z eterowego mordowania). W ogóle niczym nie rzygałem. Czekałem na kolejkę tej płyty w tej kolejce (lol) z niecierpliwością, robiłem sobie dodatkowe odsłuchy kiedy Wy byliście zajęci Tatumem i jego słodkopierdzeniem w mikrofon i tysiąc multiefektów. Wrzucam link Murzyna, zakładam słuchawki, odpływam. Już pierwszy utwór wprowadza mnie w odpowiedni nastrój - jest nieco kwaśno (ten kurde bit z ewidentnym chorusem, nieco tani, ale walić, srsly), to prawda, ale jest też lekko jednocześnie. Klimat emanuje erotyzmem który jest jednakowoż nienachalny, głos Justina niesie się gdzieś ponad automatem a basem i nagle wchodzą klawisze w refrenie (który nota bene uwielbiam). Faktycznie nie sposób się oprzeć wrażeniu, że to brzmi jak interesujący cytat Another One Bites the Dust xD Zaraz potem SexyBack - katowane w radio, niczym serwowane przez wiele tygodni, dzień w dzień to samo danie na obiad. A wciąż zachwyca, wciąż świetnie smakuje, w ogóle się nie nudzi. Timbaland w tle trochę mnie bawił, podobnie jak w Say It Right Furtado, ale stwierdzam, że lepszego duetu tutaj nie mogło być. Chodziłem po mieszkaniu i podśpiewywałem "uhhmm sexyback", jak kiedyś Death Cab for Cutie. Sexy Ladies będące niejako kontynuacją tego wcześniejszego daje funkowy strzał, co ładnie przenosi słuchacza na chwilę na nieco inny (ale tylko częściowo) poziom, żeby nie utopić się zupełnie w kwasie pierwszych dwóch numerów (z tym, że mnie ten kwas osobiście nie przeszkadza). Jak napisał Murzyn - gdybym był martwy i tak by mnie poderwało do ruszania się. Let Me Talk to You sparowane z My Love. O ile wstęp mam wrażenie troszkę mi się dłuży, to potem całość leci już bardzo elegancko i nie sposób się, kurde, nie bujać. Urywany saw brzmi bardzo fajnie, choć brzmieniowo przenosi mnie trochę w najntisy. Bicik, wokalizy i chórki jednak for the win. LoveStoned brzmi jak połączenie openera z SexyBack, które to połączenie bierze wszystko co najlepsze z obu wymienionych. Znów jest kwas, jest więcej kwasu, jest i erotycznie i tanecznie, smyczki w tle zalatują mi trochę popem późnych lat 70., co może być odebrane jako wrzucenie zbyt wielu grzybów w barszcz, ale w ogóle mi to nie przeszkadza. Swoją drogą, w ogóle zapomniałem, że to był singiel xD I Think She Knows zaczyna się absolutnie fenomenalną gitarą, to był dla mnie jeden z highlightów albumu. Atmosfera robi się nieco spokojniejsza, w dobrym momencie zresztą, kiedy dostaliśmy już po ryju mocnym początkiem a zaraz wleci ważny singiel. What Goes Around to nawet nie muszę opisywać, inni zrobili to dobrze za mnie i nie wiem, co więcej mógłbym powiedzieć xD Timberlake wielkim piosenkarzem jest i siusiak. Chop Me Up, to numer, który wcześniej umykał trochę mojej uwadze, teraz bardziej skoncentrowałem się na tekście i wokalu in general, co pomogło mi go bardziej docenić. Tempo i struktura jednocześnie lekko nawiązują do poprzedniego wracając przy tym do tego kwasu początku albumu, i ładnie pokazuje to, jak ważne jest odpowiednie ułożenie utworów w konkretnej kolejności. Feature Timbalanda i ludzi z Three-6-Mafia daje temu kawałkowi dobry hip hopowy vibe, który jeśli był obecny już wcześniej, to najwyżej lekko zaznaczony. Damn Girl spokojnie mogłoby wpaść na jakieś Ram Cafe, chillowy charakter numeru pięknie miesza się z "brudną" produkcją (te bębny są świetne). Summer Love znów nie daje nam zapomnieć, jak ta płyta się zaczęła i jak ma w całościowym odbiorze brzmieć. Raz jeszcze atmosfera robi się ciężka, dym szczelnie wypełnia reżyserkę realizatora, chorusy puchną i pękają w uszach, ale jest super. Swoją drogą, Murzyn pisze, że to nie był singiel, a Wikipedia donosi inaczej. Choć przyznaję, że z radia tego nie pamiętam. Set the Mood wchodzące w Until the End of Time to bardzo ładna przeszkadzajka, która mimo swojego nieco zbyt słodkiego i zbyt romantycznego charakteru (to spokojnie mógłby być opener do jakiegoś amatorskiego porno, które bardzo chciałoby być artystycznym) nie powoduje u mnie mdłości. Może dlatego, że to po prostu preludium, i to bardzo w stylu Timberlejka. Kolejny numer świetnie rozwija muzycznie motyw z tegoż openera, ale przyznaję, że przez Jarre'a nie mogę się trochę skupić i zaczynam w tle słyszeć migawki aparatu, które ten zsamplował do obu wersji Souvenir of China (swoją drogą kapitalny kawałek, od niego zacząłem się jarać Żarem). Wyśpiewywane gładko "relax your miiiiind" znów wciska za mnie klawisz z napisem "czilera/utopia" i trochę odpływam. Z tego miejsca mamy już trochę zjazd z ostrego klimatu albumu, Losing My Way stanowi wręcz całkowite jego przełamanie swoim zupełnie innym nastrojem. Jedyne, co mi tutaj przeszkadza, to te dziecięce chórki pod koniec. Za to Another Song ma dla mnie srogi feeling Michaela Buble xD stoi w srogim kontraście do płytootwieracza, ale ma jakąś taką klasę, którą trudno mi dobrze opisać. Trochę Ronan Keating, trochę Westlife, jesień i wrześniowe, jeszcze słoneczne ale już sweterkowe popołudnie. Jest w pytę Proszę Państwa.

Słowem podsumowania, Kuba dowalił czymś tak dobrym, że właściwie z miejsca deklasuje wszystko inne w tej kolejce. Choć - znów to powiem - coś pozornie nie z mojej stajni, a wręcz ze skrajnie przeciwnego bieguna, słuchanie tego było (i pozostaje) czystą przyjemnością. Ciekawym jest, że o ile wiedziałem, że Hien jest fanem Robbiego Williamsa, jakoś nie mogłem go sparować (Hiena) z Timberlejkiem. Okazuje się, że ten kryje jeszcze parę interesujących muzycznych sekretów xD nie przypominam sobie nawet, byśmy o tym kiedyś gadali (ale moja głowa jest czasem dziurawa). Ale oby więcej takich zaskoczeń. Jedno z tych dzieł, które nie tylko się świetnie zestarzało, ale i po latach dla mnie zyskało na wartości. To był raptem drugi album Justina solo, a jaki, prostytutka, dobry. Tu nie ma dla mnie złego numeru, nie ma fillerów, jest naprawdę świetnie i odsłuch był przyjemnością. Tyle na ten temat.
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21812
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 16 wrz 2022 15:23

devotional pisze:
16 wrz 2022 14:59
Until the End of Time (btw, nikt nie zauważył, że bit jest kradziony z Souvenir of China Jarre'a? xD),
BIG IF TRUE
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 18 wrz 2022 17:09

Dobra, ja wiem że tak naprawdę jest wcześnie bo miałem dzisiaj dopiero puszczać JT a tu jak widać został już tylko Mentos w tyle, zatem korzystając z tego pozwalam sobie otworzyć kolejkę dla albumu Arca od Arki.
Dragon pisze:
24 sie 2022 22:56
Dokończmy jeden z tematów

Arca - Arca

Przed nadejściem openerowego doświadczenia i czasu określania się mianem fana Oli masa emocji wiązała się z tą płytą. Traktuję RYM jako miejsce do poszukiwań, ale też swój muzyczny pamiętnik, podrzuca mi październik 2017 jako czas na pierwszą sensowną "ocenę" Arki od Arki. Nie zapomnę pierwszego kontaktu z tą płytą. Sama okładka jest dość niepokojąca, ale jednocześnie bardzo adekwatna, udana. Osobliwie piękna, to zasługa tej kolorystyki, dobrze tu leży pomarańczowy, czerwony i to nieobecne spojrzenie. Intensywnie, może na pierwszy rzut oka brzydko, ale pozory mylą. Już na dzień dobry hipnotyczne, uszczypliwe, niesamowicie emocjonalne Piel nie chce puścić. Całość nie trwa długo, to jest raptem 45 minut, ale ta książka ma trzynaście naprawdę doskonale spinających się rozdziałów. Jak jeszcze przed rozpoczęciem pisania wahałem się nad wyborem, to kiedy puściłem sobie dla odświeżenia Piel (pierwsze) i Child (ostatnie) to już nie miałem i nie mam żadnych wątpliwości. Nie wszystkie utwory to pełnoprawne piosenki, nie brakuje tu instrumentali. Do klubu się nie nada, jest zbyt intymna, osobista, introwertyczna. Nie wiem trochę o czym tu pisać, jest wiele fragmentów, przy których przeżywałem solidne dołki, poszczególne serie utworów w pewnym sensie stawiały mnie na nogi. Bywało burzliwie dookoła albo tak to sobie interpretowałem, a po paru minutach z Arcą było odrobinę lepiej. Chociażby od Saunter do Reverie, perfekcyjny melodramat muzyczny zbudowany na klawiszu przypominającym fortepian i tym chropowatym, bardzo gęstym sound designie, który przechodzi w wokalny lament. Problem będą mieć ci gruboskórni, no ale cóż... różne są doświadczenia! Niespecjalnie też mnie to interesuje. Od tamtej pory wyszło sporo rzeczy, odbyło się wiele imprez lub spotkań, gdzie nie brakowało jej muzyki. Nic dziwnego, kiedy jedni z moich wrocławskich znajomych mają jedną z jej płyt na winylu. Jak do tej pory wystarczały mi pliki i streaming na Spotify. Przy dobrym sprzęcie muzycznym obowiązkiem jest zaopatrzenie się w CDka. Na pewno trudno coś zanucić, ale nie sądzę, by taką muzykę z założenia powinno się nucić. Arca produkcją stoi, aranżacją utworów, opakowywaniem ich w niespotykane, świeże dźwięki. Dla dzieciaka zasiedziałego w klasycznej elektronice, paru progresyfnych kamieniach milowych i różnych mniej lub bardziej udanych znaleziskach to było jak odkrycie nowego kontynentu. Przy okazji Desafio już dobrze to oddałem, teraz jeszcze małe dopowiedzenie.

Dobrze wiedzieć, że Ghersi nie obniża lotów do dziś. Pierwsze płyty i EPki świadczą o wypracowywaniu charakterystycznego stylu, tutaj już jest jego dojrzała forma.

https://www.youtube.com/playlist?list=O ... 3fFr26rcfQ
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21812
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 19 wrz 2022 11:04

Arca – Arca

Myślałem, że tylko piosenkarze z Izraela śpiewają tak jakby ktoś do ucha pluł, ale Arca widzę to samo, pierwszy numer i słyszę to obleśne mlaskanie, no prostytutka xD Taki wstęp do albumu, to naprawdę zły znak, nawet jeśli w tle leci ok muzyka. Z biegiem robi się lepiej i nawet to mlaskanie przestaje być takie zauważalne. Mówi się, że nie da się zrobić drugiego pierwszego wrażenia, ale w sumie to mam już za sobą przez wrzutkę w utworach, to i się jakoś nie przejmuję i jadę dalej (tak jak bym miał jakieś wyjście xD). Długi się robi ten numer, patrzę a tu już drugi kawałek się kończy. Nie zauważyłem zmiany, nie było po czym. Myślę sobie -aha, to jest TAKA płyta -.
Muzycznie „Anoche” brzmi trochę jakby ktoś gorliwie sprzątał chatę, równo napierdalał miotłą po kątach, a w tle leciał jakiś experimental piano remix Możdżera. Przy sprzątaniu ktoś się wyrąbał i się jakieś rzeczy pospadały z komody i to (chyba) prosto w błoto (??). Dragon znowu dostarcza album, który wywołuje mocne wizualne doznania poprzez dźwięki. Bardzo podniosłe to wypierdalanie się. I w sumie nic ciekawego. „Urchin” zaczyna się super, myślę sobie ‘prostytutka nareszcie’. Szkoda, że następnie wchodzą jakieś tanie motywy glitchowe, które były fajne może 20 lat temu, ale teraz to takie mega meh. Druga cześć utworu niestety niczego już nie jest w stanie uratować, szkoda. Na tym etapie już wiem, że ktoś tu próbuje być artystyczny, a z tym wiąże się taki problem, że artyzm nie uznaje kompromisów. A czasami kompromisy są dobre, dla dobra kompozycji, dla dobra dźwiękowego landszaftu, dla dobra muzyki w ogóle. Tutaj nie ma miejsca na takie rzeczy, bo wizja autora musi być oddana w 100%. I w sumie szanuję i wole takie podejście niż rezygnowanie z własnych założeń, na rzecz jakiegoś randomowego gościa z forum DM, który by wolał inaczej. No i Arca 1 Hien 0, tyle że dla mnie generuje to kolejne fragmenty do narzekania nań. „Reverie” to jest więcej tego samego. Nie jestem w stanie się tu o nic zaczepić, nie rozróżniam tych jebanych utworów na razie, każdy trąci tymi samymi zabiegami, identycznymi melodiami wokalu, identyczną elektroniką.
„Castration” zaczyna się zachęcająco. W końcu coś innego się dzieje, w tej samej konwencji, ale spoko bo przynajmniej spaja koncept. Wchodzi to gotyckie pianino, glitchowy bit. Pamiętam czasy kiedy tego typu muzykę próbowałem na siłę polubić, bo to było coś nowego w elektronice i no nie wypadało tym gardzić jeśli wszyscy się zachwycali. Słuchałem dużo, próbowałem zrozumieć. Byłem zły na siebie, że nie potrafię tego docenić. Cała ta frustracja do mnie wraca przy słuchaniu tego kawałka, bo minęły prawie 2 dekady, a ja nadal częściej odbijam się od takiego elektronicznego pierdzenia, niż nie. Na szczęście w tym momencie wchodzi „Sin Rumbo”. I to jest naprawdę dobre. Tutaj wszystkie rzeczy, które do tej pory uznałem za atuty Arci, łączą się idealnie, bez jakiegoś dodatkowego gówna. Potem „Coraje” pozostawia takie samo wrażenie. Mogę na chwilę się wyluzować i zacząć myśleć o czymś innym. No i przychodzi mi do głowy, że ostatni raz słyszałem chyba takie coś… w kościele. Ten sposób śpiewania, te pociągłe dźwięki. Nie mam pojęcia o czym śpiewa Arca, ale ma to bardzo sakralny wydźwięk, takie mam po prostu skojarzenia. To akurat nie jest żaden zarzut, jeśli mam jakieś miłe wspomnienia z mszy świętych, to właśnie te momenty muzyczne, architektura kościołów i ruchoma szopka z figurkami Wałęsy i Papieża xD
„Whip” lol, jak się odpalało „Indiana Jones and the Infernal Machine”, to pojawiało się takie okienko new game/load/options itd., i zatwierdzenie każdej opcji opatrzone było dźwiękiem bicza. Jak się szybko napierdalało w przyciski to wychodziło właśnie takie „Whip”. Może Arca grała w tę grę xD „Desafío” leci a mi się dalej podoba to co słyszę, zresztą poznałem że to już przecież Dragon wrzucał. I teraz pytanie, czy mi się uszy osłuchały z tym do tego stopnia, że potrafię słuchać tego z przyjemnością, czy po prostu druga połowa albumu jest lepsza? No, chyba tak, bo do końca płyty już mi się wszystko bardziej podoba, niż nie podoba.
W „Fugasces” robi się niemal konwencjonalnie, jak na ten album. O ile „Desafio” to z pewnością najbardziej melodyjny (i zapamiętywalny) kawałek, tak tutaj jest podobnie tylko w bardziej kołysankowej formie. „Miel” pobrzmiewa podsumowaniem, mam wrażenie, że klimat wraca do początku płyty, jednocześnie wyciszając wszystko przed zakończeniem. „Child” stanowi fajną klamrę tej przedziwnej płyty. Kurtyna opada.

Dragon, z oczywistych względów, lubi teatralność i nie dziwię się, że mu takie albumy imponują. Dla mnie, momentami jest na tej płycie za dużo tej teatralności i performensu, a za mało muzyki, a raczej treści w muzyce. O ile Smoku ma punt zaczepienia, to ja nie mam. To nie będzie album, do którego będę wracał często. Wokal Arki jest specyficzny i bardzo często przypomina mi on Michała Szpaka, zresztą parcie na ten artystyczny aspekt też jest podobne.

Wyżej, zdaję w większości relację z pierwszego odsłuchu (ostatni akapit już po drugim, kilka małych fragmentów teraz)). Teraz kiedy siadam do kończenia tego tekstu, jestem po kolejnych dwóch przesłuchaniach i kilku przemyśleniach. Czasami tak jest, że kiedy słuchamy płyty po raz pierwszy, kontekst do pełnego zrozumienia jakiejś części albumu, znajduje się w jego części innej. W tym wypadku, druga połowa płyty Arki zupełnie zmieniła moje postrzeganie pierwszej połowy, która za pierwszym razem mnie nie przekonała. Dopiero po ostatnim utworze zrozumiałem, że jest tu pewien niepisany koncept. To jak Arca ułożyła te numery, jak skonstruowała rozwijające się stale brzmienie tego albumu, dochodzące w kolejnych utworach brzmienia, zmieniający się charakter wokalu. Nawet jeśli nie rozumiem ani słowa, to słyszę tutaj jakąś historię, tylko opowiedzianą samą muzyką. I nagle, ponownie jak w przypadku Wild Nothing, zarzuty które miałem przy pierwszym przesłuchaniu, przestały mi aż tak przeszkadzać i zacząłem bardziej doceniać to, co mi się na tej płycie podoba. Zdałem sobie sprawę, że to jest bardzo spoko album xD Niech świeczką na torcie będzie to, że przez cały weekend chodziło mi po głowie „Desafio”. Wyjechałem na wieś, na grzyby, i chodzę sobie tak po lesie z dziewczyną, zbieramy te grzyby, a ja mam w głowie ten numer, non stop xD

Dev mi jakiś czas temu powiedział, że jemu to wystarczy jedno przesłuchaniu żeby sobie wyrobić opinię na temat albumu. Bitch, PLS. Niech te moje ostatnie recenzje będą najlepszym przykładem tego, że nie da się w taki sposób oceniać muzyki, zresztą Dev sam był ostatnio beneficjentem wielokrotnych powrotów do Wild Nothing.

W każdym razie, ja daję bardzo dużą okejkę Arce, mimo że się tego kompletnie nie spodziewałem po pierwszym, dosyć wymęczonym przesłuchaniu. Są tu duże emocje, które dochodzą do głosu kiedy uszy się trochę oswoją z oprawą. Miejcie cierpliwość do muzyki, każdy tutaj z takiego mindsetu skorzysta.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16780
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 19 wrz 2022 11:45

Hien pisze:
19 wrz 2022 11:04
Dev mi jakiś czas temu powiedział, że jemu to wystarczy jedno przesłuchaniu żeby sobie wyrobić opinię na temat albumu.
Właściwie prawie niemożliwe. Zawsze to powtarzam.
Piszę prawie, bo moja recenzja albumu Timberlake'a po pierwszym odsłuchu wyglądałaby tak samo jak po dziesiątym. Ale to naprawdę wyjątkowe sytuacje.
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21812
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 19 wrz 2022 11:48

Wiadomo, że jak coś od razu wchodzi, to opinia się szybko nie zmieni. Płyty potrafią z czasem wydawać się mniej dobre, ale nie tak szybko.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4425
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?

Post 19 wrz 2022 14:42

prostytutka, troche zescie sie pospieszyli z tą Arką Gdynia i zrobię tu syf, ale chrzanić to

Justin Timberlake - FutureSex/LoveSounds

Moja pierwsza świadoma styczność z Timberlakiem to był rok 2013. To był ten okres, w którym - przez jakieś pół roku, może dlużej - starałem się trzymać rękę na pulsie w kwestii muzycznych nowości i zapoznałem się z jego ówczesnym albumem 50/50 Experience. Oczywiście nic z tej płyty nie pamiętam poza tym, że była długa i w miarę mi się podobała, bo klasycznie - nie wracałem do niej po latach. XD To po prostu był przedstawiciel tego popu z gatunku, który po prostu doceniam i nic więcej. Trochę jak te takie metaluchy, co znają tylko te dwa hity Black Sabbath i jak się ich zapytasz o ich twórczość, to ci powiedzą, że NIE SŁUCHAJĄ, ALE SZANUJĄ ZA TO CO ZROBILI DLA METALU.
No i z tą płytą jest z grubsza to samo, albo i gorzej. Słucham jej właśnie trzeci raz i ni cholery przekonać się nie mogę. Może to ten klasyczny syndrom Zielińskiego w kadzre, ale w tym przypadku tradycyjnie NIE WIEM, bo jednak może nie jestem aż taki jak Musiał, ale jednak jak już po trzech odsłuchach nie siadło, to nie będę w siebie wciskał tej płyty, licząc na jakiś cud, bo tylko się jeszcze jakiejś traumy na bawię na widok typa i trochę lipa. xD Strasznie mnie te piosenki męczą, są jakieś takie za długie (jak i cały album), przekombinowane, nie podoba mi się to brzmienie, nie podobaja mi się produkcja, to jest totalnie nie mój rewir, nie mój świat i po prostu mnie to autentycznie męczy tudzież pozostawia obojętnym.
By nie było, to nawet album zaczął się obiecująco, pierwszy traczek był taki w miarę przyjemny, drugi też jest spoko singielkiem do radia i słychać jednak, że ten Timbaland taki był, jaki był, ale jednak swój sound miał i nawet jeszcze mogę to zaakceptować, ale dalej... no po prostu się męczyłem. Jest na tej płycie coś takiego dziwnego, czego nie umiem racjonalnie opisać, co sprawia, że po prostu nie jestem w stanie uznać tych piosenek za coś więcej, niż tylko jakiś produkt czy inny MUZAK do radia, albo napisów końcowych do filmu z Jennifer Aniston. Może mam jakieś uprzedzenie do muzyki z tamtej epoki, może w wojsku nie byłem, ale totalnie umiem tej płyty skumać i docenić na ten moment i sorry batory - za parę lat może mi się zmienić i zostanę jej fanem, ale na ten mometn jestem na nie. Pozdrawiam wszystkich prawdziwych.
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

DEPESZWIZJA 13
STATUS: A CO MNIE TO, ROBERT PROWADZI
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21812
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 19 wrz 2022 14:48

To nie my się spieszymy, tylko Ty zamulasz.

A meha na Justina się od Monumentosa spodziewałem, gość który wrzuca końcówkę płyty Coil do bestki życia, nie może łykać takich płyt xD

A serio już, fajnie ze większość okazała się mieć rigcz i zachwaliła Timbarlejka. Czasami fajnie jest zapomnieć, że to jest forum DM.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 20 wrz 2022 10:57

Arca - Arca

Smoku powraca z jedną ze swoich bardziej intrygujących wrzutek zapoczątkowanych jednym z utworów z płyty. Desafio które pojawiło się w bestce utworów było interesującym teaserem, nawet przypadło mi do gustu wtedy i byłem ciekaw Arki w wiekszej ilości, no to mam. O ile wiedziałem że numer ten był singlem o tyle zastanawiałem się w którą stronę może skręcać reszta płyty, czy Desafio to faktycznie jedna z najciekawszych kompozycji czy może utwór skromniejszy i nie oddający pełni jej możliwości, mylący w kontekście reszty albumu.

Pierwsze zetknięcie z tą płytą (w pracy, w poniedziałkowy poranek przed tygodniem) skończyło się srogim odbiciem się od niej. Płyta mocno przygniotła mnie swoim klimatem, poczucie przygnębienia i dyskomfortu odstręczało, poczułem że nie mam ochoty wchodzić do tego świata. Wynikało to jak podejrzewam z dwóch kwestii, jedna to fakt że długo już nie słuchałem takiej muzyki a druga że setting, otoczenie wokół (dzień, szary jesienny poranek - choć astrologicznie nie mamy jesieni nawet to odczuwalna jest ona mocno i to wcześnie w tym roku) kompletnie nie pomagało. Na szczęście już przy drugim odsłuchu to przygnębienie mnie nie dopadło i potrafiłem bardziej na chłodno odbierać tę muzykę, która wraz z kolejnymi odsłuchami tylko zyskiwała.

Dragon w opisie uprzedzał o jednej ważnej kwestii, to nie będzie muzyka którą bedziemy nucić i to się potwierdziło. Ta muzyka działa i istnieje w momencie odsłuchu, jednak po zakończeniu nie pozostawała mi w głowie zbytnio, wyjątkiem tu było jedynie znane już Desafio, które po czasie uznaję faktycznie za najciekawszą kompozycję z płyty. Kawałki na tej płycie dzielą się na te z wokalem i te instrumentalne, i to te drugie dużo szybciej trafiały w mój gust, ale z biegiem odsłuchów wokalne utwory doganiały resztę. Co do odsłuchów zaś - była ich rekordowa jak na mnie ilość bo album przesłuchałem 5 razy (a niektóre numery jak początkowe może i więcej bo zdarzały się dodatkowe odsłuchy przerwane innymi zajęciami), tym samym wynik jest lepszy jak przy Nonsuch, tam jednak była to dłuższa płyta.

Album otwiera Piel, są tam fajne syntezatorowe brzmienia, od piszczącego wstępu, który zapowiada uczucie dyskomfortu związane z odsłuchem tej płyty, po bas i pady robiące świetny klimat, mocne otwarcie i jeden z highlightów albumu. Wokalnie w większości utworów Arca uprawia melodramat, jest teatralny przerysowany smutek, chwilami człowiek zastanawia się czy Arca się za chwilę nie rozpadnie w pół zdania. Drażniło mnie to przy odsłuchu Anoche - gdzie choć śpiewa po hiszpańsku kojarzyło mi się to od razu z językiem włoskim i z operą. Lepiej dla mnie Ola (pozwalam sobie) brzmi gdy schodzi w niższe tony, również kiedy bardziej basowo pogrywa syntezator w tym utworze. Później zaczyna się bardziej mięsiście robić z tą elektroniką, na rozgrzewkę dwuminutowy Saunter z pewnym specyficznym dźwiękiem brzmiącym jak moneta upadającą na stół i potem zaczyna się jazda. Najciekawsze rzeczy muzycznie dzieją się tu w dwóch ciągach, pierwszy z nich trwa od Urchin do Castration. Gdy wchodzą pierwsze dźwięki Urchin czuję się już jak w domu, słuchając tego mam wrażenie chwilami jakbym słuchał Aphex Twin, któregoś z bardziej niepokojących numerów z SAW2 być może. To jest elektronika jaką znam, rozumiem, doceniam i mogę posłuchać, był czas na słuchanie pokręconej i przygnębiającej elektroniki w moim życiu, Arca budzi stare wspomnienia. Reverie kontynuuje perkusyjną gimnastykę, zimne synthy, wykręcone wokale, końcówka utworu najlepiej wchodzi z pokręconym wideoklipem, podkreśla dramaturgię. Castration z kolei kojarzy mi się z jednym mocnym numerem z trzeciej płyty Portishead (nie będę spoilerował, może ktoś wrzuci, Dragon może się domysli), basy walą po głowie, hihaty strzelają serie. Sin Rumbo choć trwa 3,5 minuty wydawało mi się być jak przerywnik, trochę mniej ciekawe w tym towarzystwie, znów bardziej stawia tu Arca na wokalną dramaturgię, ale jest ok, daje chwilę oddechu bo zaraz wchodzi kolejna seria. Druga świetna passa tej płyty trwa od Coraje do Desafio. Podoba mi się brzmienie klawiszy w Coraje (aktualnie grają mi w głowie i to chyba pętlę która nawet nie istnieje w takiej formie w tym numerze xD). Whip to taka... burza przed ciszą, biczowanie przed ukrzyżowaniem. Brzmi jak pewien numer który pojawi się na jednej z moich płyt do bestki oparty na zabawie samplerem, w końcówce jednak najciekawsze Whip. Desafio po tylu odsłuchach jest już wrecz HITem tej płyty, na tyle że wrzucam go na fejsa dla lajków i gugluję tłumaczenie tekstu. Zachwycam się tym kawałkiem i sprzedaję dalej. Ten numer to zdecydowanie kulminacja tego spektaklu, nastepujące po nim Fugaces ze swoimi smykami już nieco pobrzmiewa napisami końcowymi, ale to byłoby przedwczesne, widz potrzebuje dłuższej chwili by przetrawić co tu się odje*ało. Zatem dostajemy jeszcze Miel brzmiące jak żałoba po pogrzebie, a na koniec jeden z bardziej charakterystycznych czy chwytliwych instrumentali czyli Child, który jest na swój sposób epicki i godnie wieńczy dzieło.

"Arca" dla mnie to elektroniczny dramat w trzynastu odsłonach, dość posępna opowieść o pokręconej i pełnej bólu drodze głównej bohaterki przez życie. Kawałek naprawdę niezłej, ciekawej ale i przystępnej po lepszym zapoznaniu elektroniki. Album ten rósł i nadal rośnie w mojej głowie z każdym odsłuchem i w tym momencie mógłbym właściwie się zatrzymać i pozwolić tej kolejce trwać nawet miesiąc, ale nie na tym nasza zabawa polega przecież. Arca i ten album dołączają do grona fajnej, choć smutnej elektronicznej muzy z poprzedniej dekady, idealnie wpasowanej na długie jesienne wieczory. Odkrycie kolejki zdecydowanie, co do oceny muzyki - w tym momencie pogubiłem kartki z cyferkami, po prostu porównywanie tego z Alicią Keys czy Timberlakem byłoby nie na miejscu, to całkiem inna materia i co innego serwuje, tu więcej było emocji jednak. Brawa dla Smoka, na takie coś czekałem od początku ale niestety musiałem przejść przez kilka bram ambientowego piekła by tu dotrzeć xD to była fajna podróż, siedzę teraz na przystanku mojej wyobraźni i czekam na następny pociąg w takie rejony. Co to będzie, Aphex Twin czy Teto Preto? Wsiadam w ciemno.
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup