Best of Forum (Edycja albumowa)

Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8125
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 28 wrz 2022 16:59

Jeśli nie będzie odgórnego zachęcania do powrotu do niej to już uprzedzam, że pewnie wolałbym znowu rzucić kogo innego... ale to jeszcze pewnie do dokładniejszego ustalenia, w tym roku to na bank nie zaczniemy.
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21718
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 28 wrz 2022 17:21

Ja zrozumiałem, że będziemy głosować na najlepsze płyty pierwszej dychy i z tych wykonawców będziemy wrzucać albumy (tak to zrozumiałem jak mi Murzyn na fejsie pisał, ale może pokręciłem, NIE WIEM)
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11489
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 28 wrz 2022 17:31

Niby taki miałem zamysł ACZKOLWIEK w moim przypadku na ewentualne drugie podejścia nie będzie za dużego wyboru bo same rapsy i The Cure ;(

Ale tak to wizualizowałem że dajmy na to wybieracie moje top 3 i w rankingu jest np

1. Philip Glass
2. Pink Floyd
3. The Cure
4. Pezet
5. Nas

W takim wypadku padło by na The Cure bo nie znam innych płyt Glassa czy PF które mógłbym zapodać
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21718
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 28 wrz 2022 17:35

Tutaj istnieje niebezpieczeństwo, że ktoś komuś podbierze np album Pink Floyd lub The Cure zaplanowany na pelnoprawne best of. A podjebanie komuś płyty bonusową rundą byłoby poniżej pasa.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11489
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 28 wrz 2022 17:37

Tak to prawda, przyszło mi to do głowy później i z tego względu chyba jednak wstrzymam się z tym pomysłem. Dojdziemy do powtórek kiedy serio pokończą się pomysły.

P.S. no sorki za narobienie nadziei ale już powinniście przywyknąć że jestem w gorącej wodzie kąpany ;(
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8125
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 28 wrz 2022 21:43

To dobrze, ja mam materiału na 25 kolejek, a i na 3 kolejne sezony się znajdzie jeszcze
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21718
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 28 wrz 2022 21:50

Dev miał dziś wrzucić mbv, ale chyba nic z tego nie będzie. Nie wiem jak Wy, ale ja jutro wrzucam album.

BTW wkręciło mi się to Loveless, na tyle, że obadałem pobliskie ep i dwupłytowe wydanie z 2012, które jest kompletnie w mono, w przeciwieństwie do wersji, której słuchałem wcześniej, która brzmiała mono, ale była w stereo. Jakie były Wasze?
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16700
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 28 wrz 2022 21:53

A weź przestań. Jak ja mam poznać, czy flex pracuje w mono czy stereo? :D
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11489
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 28 wrz 2022 21:54

Jezu, nie mam pojęcia. Słuchałem z playlisty mentosa.

@ Dragon - przypominam że w albumach lecimy transzami po 10 bo trwa to dłużej.
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21718
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 28 wrz 2022 22:00

To może Mentos wrzucił dolby atmos 5.1, a ja jak frajer słuchałem w stereo i mono. ehh.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8125
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 28 wrz 2022 22:01

Ja to wiem, ż a r t polegał na tym, że ja zapewne do 2025 roku mógłbym nie wrzucić czyjejś drugiej płyty.

Sluchalem ze Spotify oczywiście, ale Loveless zasługuje na to, by kupić fizyczne wydanie. Kasetowe byłoby śmieszne
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21718
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 28 wrz 2022 22:03

Kasetowe sam bym kupił
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4384
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?

Post 28 wrz 2022 22:06

Dragon pisze:
28 wrz 2022 22:01
Ja to wiem, ż a r t polegał na tym, że ja zapewne do 2025 roku mógłbym nie wrzucić czyjejś drugiej płyty.

Sluchalem ze Spotify oczywiście, ale Loveless zasługuje na to, by kupić fizyczne wydanie. Kasetowe byłoby śmieszne
Jak byłem na studiach to kupiłem w Media Markcie w Krakowie, gdzie jakimś cudem było jedno wydanie i po latach się okazało, że podkupiłem je koledze z roku
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

DEPESZWIZJA 12 - EDYCJA IMIENIA SALVADORA DALIEGO
STATUS: ZBIERAM GŁOSY - 4/8
FINAŁ: 12 MAJA
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16700
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 28 wrz 2022 23:25

Mam już przygotowany opis albumu, o którym całe życie marzyliście. :D
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8125
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 28 wrz 2022 23:27

8 godzin improwizacji Edgara Frezer na melotronie i fender rhodes?
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16700
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 28 wrz 2022 23:28

Edgara co?
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8125
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 28 wrz 2022 23:30

Cieszę się shodan, że nie zaprzeczyłeś
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8125
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 29 wrz 2022 02:58

Noc to jest czas pracy, a pogadanka o niczym tylko na uśpienie czujności, dlatego za sugestią Hiena od razu strzał z dubeltówki dwururki prosto między oczy na dzień dobry

Boards of Canada - The Campfire Headphase (2005)

Jesień, jesień. Liście opadają z drzew, jak to śpiewał klasyk. Koniec września. Przyroda przechodzi w stan hibernacji. Rok szkolny się rozpędza, dotychczasową wszechogarniającą labę zastępuje względny porządek. Znowu przyjdzie towarzyszyć ludziom, którym niekoniecznie warto poświęcać czas. Wejście w rytm określonych zachowań, sposobu funkcjonowania. Bez żadnego odejścia nie da się utrzymać równowagi. Napięcia od zawsze porządkuje muzyka. Dziś jest praktycznie wszechobecna w moim życiu, różni się tylko stopień zaangażowania w odsłuchu, sposób wykorzystania, przeznaczenia. Przy obecnej aurze wybrane dźwięki trafiają najcelniej. Złota jesień za rogiem, choć krajobraz kolorystycznie częściowo już się przeobraził. Kurtki przejmują role koszul, rzadziej swetrów, ewenementem bywają bluzy z kapturem. W tle Boards of Canada. Z The Campfire Headphase jako pierwsze kojarzą mi się samodzielne przejazdy autobusem. Widoki miasta mijanego po drodze. Ostatnie minuty ciszy i izolacji przed nadejściem szumu i jazgotu. Dawniej nie lubiłem tego znacznie bardziej niż teraz. Czas do przemyśleń, wprowadzenia głowy w stan częściowego wytchnienia. Wtedy szczególnie potrzebnego. Dziwni znajomi, fałszywe relacje, które w mojej głowie uchodziły za coś naprawdę ważnego i intensywnego. Początki przełamywania nieśmiałości. Pierwsze poważniejsze plany na przyszłość zaraz zweryfikuje gruntowna zmiana otoczenia. Jeszcze chwila i będzie bezpieczniej, a przy tym trochę bardziej dojrzale. Tylko muzyka niezmienna, choć potrafi przechowywać rany, zadry. Na szczęście tu tak nie jest. Campfire Headphase kojarzy mi się ze spokojem.

Najbardziej dojrzała płyta Boards of Canada. Najmniej duchologiczna (imo prawie w ogóle), zaskakująco często panowie korzystają z dźwięków gitar. Nie ma zbyt wielu charakterystycznych dla ich dotychczasowej twórczości wokali, sampli, plam syntezatorowych. Najczęściej to wszystko jest na drugim planie. Paleta barw z okładki doskonale oddaje nastrój. Najpierw jest wielowątkowy pierwszy akt, od Chromakey do Dayvan Cowboy wyłapuję tu jakąś zmyślnie poprowadzoną, spójną, harmonijną opowieść. Gdy miałem mniej czasu to zaczynałem od Satellite Anthem Icarus, od razu ten bardziej senny, rozmarzony krajobraz i kompletnie niespieszny rytm działają na wyobraźnię, nie zawsze była szansa na rozbieg. Biorąc pod uwagę całość, szkoda przegapić interludy po drodze, każą być czujnym, wynagradzają uważne słuchanie. Potem masa indywidualności. Taki Pontiac Dream mocno kojarzy mi się z motywami telewizyjnymi. Jednocześnie ma energię tworów typu Advisory Circle jak i tych zmyślnych mistyfikacji vaporowych. Regularnie zdarzało się, że przed wejściem do domu ten numer leciał jako ostatni. Podsumowanej danej części dnia i wprowadzenie w następną. Szybciej zmieniają się pomysły, choć wszystko dalej jest bardzo spójne brzmieniowo. Hey Saturday Sun, ten sugestywny tytuł jest znakomity, nadchodzi weekend, przyjdzie trochę odpocząć. Tak brzmi miasto nad ranem albo wschód słońca na początku września, serio. Nie trzeba siedzieć w domu. Sytuacja plenerowa czy choćby przejazd pociągiem - wtedy też jest w punkt. Slow This Bird Down, kolejna piękność. Najbardziej mglisty, jakby przytłumiony numer. Robi się pod koniec trochę tajemniczo. Niepokojąco głucha cisza w parku, który ogarnia mżawka. Zaczyna coraz mocniej padać. Jest w tej muzyce aspekt ilustracyjny, ja tylko staram się pomóc. Przedostatni numer ma coś w sobie z energii tych atmosferycznych monolitów od Aphexa. Jak mrugnięcie okiem dla wtajemniczonych, jednak bez oderwania od klimatu całości - nie jest pozbawione ich charakteru. Finały płyt zawsze mają specyficzne. Farewell Fire nie jest mniej zaskakujące. Tempo wyraźnie zwalnia, w ostatniej scenie staje w miejscu. Tak jest dobrze, kurtyna pomału opada.

Dużo w tym opisie odlotu, empatii i ciepła. Może to zasługa Vortexa, ale na pewno nie jest bez związku z muzyką. Czasami trzeba sobie na to pozwolić i nie będę się przed tym bronił w przypadku rzeczy ważnych. Będzie mi miło, jeśli i na was ta muzyka wpłynie w jakimś stopniu. Idzie wracać do całości, do poszczególnych szeregów, pojedynczych momentów. Każdy sposób na plus.

PS Na tegorocznym Tauronie poza masą nowinek przy stoisku płytowym były też winyle Boards of Canada. Przy The Campfire Headphase zatrzymałem się na dłużej. CDka zabrałbym od razu, na gramofon muszę jeszcze trochę popracować...

https://www.youtube.com/playlist?list=O ... FZ0DTn6f1M
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21718
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 29 wrz 2022 08:43

Frank Sinatra – Only The Lonely

Frank Sinatra to sprawa tak opasła jak Elvis, Frank Zappa, czy Buckethead. W dyskografii można zgubić się tak bardzo, że drogi powrotnej nie idzie potem odnaleźć. Generalnie, karierę Siantry można w dużym uproszczeniu podzielić na trzy etapy, które naznaczone są wytwórniami. Najpierw Columbia (1946 – 1950), czyli Sinatra o anielskim głosie i niemal ambientowe, orkiestrowe podkłady. Potem Capitol (1954 – 1962), czyli doświadczony życiem i pozbawiony złudzeń Siantra, z lekko przepitym i przepalonym, ale nadal bardzo mocnym głosem (to jest najpopularniejszy okres jego działalności). Na końcu Reprise (1961 – 1981), czyli Sinatra nagrywający na własnych warunkach, niektóre albumy ponownie aby wyrwać je z objęć poprzednich wydawców, okres mniej lub bardziej udanych eksperymentów z muzyką współczesną oraz zrywów w klasycznym kierunku. Ja prezentuję płytę z tego środkowego okresu, a dokładnie „Only The Lonely” z 1958 roku. Album pochodzi z trylogii „torch albumów”, czyli krótko mówiąc – albumów do topienia smutków w kieliszku przez ludzi samotnych, porzuconych, zranionych przez miłość (banały, ale przynajmniej każdy, chyba, może się tu utożsamiać z Sinatrą). Za pozostałe płyty z tego cyklu uznaje się „In The Wee Small Hours” z 1955 roku oraz „Where Are You?” z 1957 roku. Ja bym osobiście dorzucił do tego jeszcze „No One Cares” z 1959 r., bo stanowi ładne p.s. do „Where Are You?” i na swój sposób do „Only The Lonely”. Nie bierze się go jednak pod uwagę jako część żelaznego składu ze względu na to, że tamte albumy aranżował Nelson Riddle, postać kluczowa.

Frank Siantra rzadko pisał swoje piosenki (chociaż takie bywały i były doskonałe), na jego płytach znajdują się dobrane przez niego kolekcje utworów, z których tworzył często koncept albumy. Frank był człowiekiem, który zakochiwał się na sto procent i oddawał się uczuciu na sto procent (może nie zawsze wiązało się to z wiernością łóżkową, ale to był typ niereformowalny, żyjący w swoim świecie). Kiedy szykował się do nagrania „Only The Lonely”, zakończył właśnie głośny rozwód z Avą Gardner. O tym związku pisano całe książki (jedną czytałem), bo był wyjątkowo burzliwy i pozostawił Sinatrę w stanie głębokiego doła. Nelson Riddle zaś był świeżo po śmierci matki i córki. Obaj Panowie byli pogrążeni w olbrzymim smutku i jego wynikiem jest zaproponowana przeze mnie płyta, moim zdaniem (ale nie tylko moim, bo taki jest w sumie konsensus) najlepszy album nagrany przez Sinatrę. Słychać, że facet wywala kawę na ławę z grubymi emocjami szarpiącymi go przy mikrofonie. Muszę tu zaznaczyć, że w tamtych czasach, wykonawcy tacy jak Sinatra nagrywali muzykę na żywo. Orkiestra i inni muzycy byli gotowi, Frank stał obok w budce z mikrofonem i śpiewał. Próbowano utwór kilka razy i najlepsza wersja lądowała na płycie. Nie było żadnych poprawek. W każdym utworze czuć, że powietrze podczas tych sesji musiało stać w miejscu.

Tu nie ma wesołych piosenek, z których Sinatra był znany. Każdy utwór porusza tematykę nieodwzajemnionej miłości, samotności i trudu ruszenia do przodu po rozpadzie związku. Teksty często balansują na granicy monolitu z klisz, ale to były lata 50-te i tak się uczucia wyrażało - skromnie, romantycznie, nieordynarnie. Płyta stanowi kompletne dzieło i nie chcę pisać o każdym utworze z osobna, ale na pewno chciałbym niektóre wyróżnić.

Tytułowa piosenka mówi w zasadzie wszystko na temat tego, czego będziemy doświadczać przez tę niecałą godzinę. Jest melancholijnie, rzewnie, tęskno. Sinatra brzmi jak człowiek zrezygnowany i pokonany, a jednocześnie robi to w sposób niesamowicie potężny.

„Angel Eyes” to jeden z moich absolutnych top kawałków tego faceta. Wszystko tu opowiada piękna historię – tekst, muzyka, wokal – wyobraźnia pracuje i czujemy się jak jedna z osób siedzących w tym lokalu, do których Frank się zwraca. Kiedy Sinatra wyśpiewuje ostatnie „Excuse me while I disappear”, to naprawdę trudno nie mieć ciar.

„Blues In The Night” kręci mnie niesamowicie minimalistyczną aranżacją. Tutaj już do kwadratu czuć zadymiony bar, w którym Sinatra siedzi przy kielichu i zaczepia przypadkowe osoby żeby opowiedzieć im historię swojego życia. Prosta piosenka o tym, że „mama mnie ostrzegała przed kobietami”, ale w tle dzieją się ciekawe rzeczy, nagłe zmiany rytmu, melodii, tak jakby wszystko rozkręcało się razem z tekstem.

„Guess I’ll Hange My Tears...” to utwór, do którego Sinatra wraca po 9 latach (nagrał wersję w 49 r.), ale to już nie ten sam Sinatra i fascynujące jest jak inna jest ta interpretacja od strony wokalnej. W poprzedniej, Frank śpiewa to melancholijnie, ale dopiero na „Only The Lonely” nie tylko odtwarza ten tekst, ale go przeżywa. Te piosenki mają piekne melodie i czasami można się zapomnieć i poczuć niemal optymizm w tych dźwiękach. Ale niech Was to nie zmyli, na tej płycie nie ma nadziei.

„Spring Is Here”, w którym człowiek w dole, zostaje skonfrontowany z pięknem nadchodzącej wiosny, ale ma ją w dupie. To kolejny utwór, który Sinatra wykonywał lata wcześniej, ale z zupełnie inna wrażliwością. Riddle pokazuje się tutaj od najlepszej strony, zresztą wszystkie jego aranżacje są wyjątkowe.

Na końcu czeka „One for my Baby” mój absolutny nr 1 jeśli chodzi o piosenki wykonywane przez Sinatrę. Ten utwór również był już przez Franka nagrany lata wcześniej, ale dopiero tutaj naprawdę osiąga swój szczyt. Aranżacja Nelsona Riddle’a (na samotne pianino Billa Millera i bardzo nienachalną orkiestrę we tle) stała się absolutną podstawą tego utworu na wieki. Tekst nie mógłby być bardziej dosłowny – (w tym wypadku) Sinatra siedzi w barze i jest ostatnim klientem, opowiada barmanowi historię życia. Obiecuje, że już się zbiera, ale prosi żeby mu nalać ostatniego, za tę jedyną i jeszcze na drogę. To jest ultimate torch song i jedna z najpiękniejszych piosenek jakie słyszałem. I takie jest to zakończenie, trochę smutne, trochę nie.

Przez tę płytę się płynie. Kto kiedykolwiek przeżył jakiś zawód miłosny, zwłaszcza taki, który faktycznie wywrócił życie do góry nogami, zrozumie o czym śpiewa Sinatra. I to właśnie wokal, z oczywistych powodów, gra tu pierwsze skrzypce. Muzyka jest piękna, ale stanowi tylko tło dla głosu Sinatry, który nawet a capella, pociągnąłby ten album. Takich ludzi już nie robią.

Na koniec pozostaje pytanie – czy Sinatra ułożył sobie życie uczuciowe? Trochę to trwało i po kilku innych związkach, zaręczynach i kolejnym nieudanym małżeństwie, Frank poznał Barbarę, którą odbił jednemu z braci Marx. Z nią spędził ostatnie dwie dekady życia. Mógłbym pisać w nieskończoność o tym facecie, ale nie będę tu uprawiał biografii.

Wracam do Sinatry regularnie w okresie jesiennym, a zwłaszcza do tego albumu, chociaż miałem przerwę przez ostatnie kilka lat. Teraz wracam do tej płyty i nadal kopie, jak zawsze kopała, i stanowi dla mnie idealny soundtrack w tym jesiennym okresie.

Na koniec jeszcze jedna ważna sprawa, czyli wersja płyty. O tej kwestii myślałem jeszcze zanim rozwinęła się odpowiednia dyskusja (może to za duże słowo, bo nikt jej nie podjął) na temat „Loveless” wydanego w mono i stereo.

„Only The Lonely” został wydany w dwóch formatach, już w 1958 roku. Mono nadal było wiodące, ale stereo powoli zaczynało wchodzić na salony. To był okres przejściowy. Pamiętam jak czytywałem eseje fanatoli The Beatles, którzy uważali, że ich płyty wydane oryginalnie w mono, ale przerobione na stereo, to świętokradztwo, bo nie taki był zamysł i w ogóle to gówno, itd. Nawet sam John Lennon był takiego zdania. Trochę mnie to bawiło, bo przecież czemu ktokolwiek miałby woleć muzykę w mono?
No i trafił się Sinatra. W 2018 r. wydano dwupłytową reedycję „Only The Lonely” na 60-lecie albumu. Poza ciekawymi bonusami, jak alternatywne nagrania z sesji, umieszczono tam dwie wersje albumu, oryginalne mono z 1958 r. i nowy mix stereo z 2018 r. Do tego momentu, znałem tylko wersję stereo z lat 50-tych… ale okazało się, że to od początku była wersja mono (winamp nadal wyświetla stereo, ale porównałem i to jest to samo). Zaszokowało mnie, jak dobrze słuchało mi się tej wersji i szczerze mówiąc, wracam do niej najczęściej. Jest jakieś ciepło w tym brzmieniu, jakiś rigcz, którego nie umiem wytłumaczyć. Tego się po prostu lepiej słucha. Stereo było zresztą nagrywane chyba tylko trzema mikrofonami. W "Blues in the Night" np bas kompletnie ginie w wersji stereo, gdy w mono jest wyraźny, ciepły i po prostu robi niezwykła atmosferę. Dopiero przy tej płycie zrozumiałem, że przy albumach pomyślanych na mono, wciskanie tego w stereo staje się kaprysem, a nie ulepszeniem.

Zamieszczam linki do wersji stereo i do wersji mono, możecie sobie po jednym kawałku porównać i zdecydować, ale jeśli chcecie słuchać albumu w wersji jaką ja chcę Wam zaprezentować, to wybierzcie mono.

Mono

https://www.youtube.com/watch?v=OPIETA0 ... FJzEuJq2Yn

Stereo

https://www.youtube.com/watch?v=JLCU1jq ... RfNAF_uEYA

Zakładam zresztą, że każdy będzie tego słuchał kilka razy, więc możecie sobie zrobić przeplatankę i ocenić.

Na Spotify są obie wersje.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6425
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 29 wrz 2022 09:38

MBV - Loveless

Z lekkim opóźnieniem, gdyż zaliczyłem wczoraj potężną wtopę w robocie. Ale jestem. Oto album, o którym słyszałem latami, ale miałem go kompletnie gdzieś (jaki i całą właściwie scenę shoegaze). Do szugejzu przekonywałem się długo, w czym pomogły mi płyty wykonawców wpisanych na listę płac wytwórni Captured Tracks. Na tą wpadłem przez artystów, którzy współpracowali z ludźmi z Wierd Records, które poznałem przez Xeno & Oaklander, których poznałem przez... a jakże, polecajkę Johna Foxxa na FB. Captured Tracks odkryło Maca DeMarco, Wild Nothing ale i The Soft Moon, prócz tego np. Beach Fossils czy DIIV, które - choć nie stanowią najbardziej jaskrawych przykładów reprezentantów gatunku - gdzieś tam o niego zahaczają w swojej twórczości. Loveless kojarzyłem przez okładkę, jest niemal pewne, że swojego czasu odpaliłem nawet numer lub dwa, ale niewiele z tego dla mnie wyniknęło. Po prostu wtedy nie kliknęło, i pewnie idiotycznie założyłem, że już nie kliknie. O ile w w/w twórców zanurzałem się coraz mocniej (fazę miałem np. latem 2013, w szczycie swoich "hipsterskich" czasów), to klasycy byli dla mnie jak powietrze. Aż kiedyś, pewnego jesiennego popołudnia, sprzedałem mojemu dobremu ziomeczkowi ze studiów Moev. Byłem pewien, że doceni, jako że miał dość wykręcony gust muzyczny i kojarzył sporo obskjurów (jedyna osoba w moim najbliższym otoczeniu o której wiem, że znała Wall of Voodoo Ridgwaya zanim zdążyłem jej o tym powiedzieć), ale - zgodnie z zasadą wzajemności - sam poprosił mnie o zapoznanie się z czymś ważnym dla niego. Było to właśnie Loveless. Wówczas usiadłem do nich po raz pierwszy tak hmm konkretniej, i muszę przyznać, to był chyba dobry na to czas. Siadło. Za pierwszym odsłuchem, za drugim, za trzecim. Siedzi nadal. Tu mógłbym skończyć xD

Na moje szczęście nie do końca zdawałem sobie sprawy z "legendy" tej płyty, przez co nie miałem poczucia, iż obcuję z czymś, co jest uznane za totalny klasyk i jakakolwiek próba podjęcia polemiki z tym podejściem (już pomijam samo dzieło) uznawana jest z góry za profanację. Wówczas mógłbym chcieć zjechać to wydawnictwo powodowany czystym edgyzmem xD Ale na szczęście nie było to konieczne - chaotyczna ściana dźwięku, istne "wall of voodoo" (jak pewien człowiek określił eksperymenty syntezatorowe Ridgwaya, który się chwalił, że odtworzył spectorowską wall of sound, stąd ich nazwa), bzyczące i rozstrojone gitary, trzaski i pierdzenia, wszystko wyje w potwornej, przesterowanej kakofonii z kroplą dreamu poprzez unoszące się gdzieś za kurtyną klawisze i kobiecy wokal. Reszta jest po prostu zbitym klocem, nawet nie wiem, jak się odnieść do pojedynczych utworów - to w zasadzie niemożliwe (choć moim favourite jest tutaj When You Sleep). Lo-fi całości jest tutaj tak bardzo oczywiste jak to, że w każdym chińczyku w Polsce dostanie się tę samą surówkę i sos słodko-kwaśny o tej samej konsystencji do absolutnie każdego dania. Zresztą ta muzyka jest trochę jak ten sos - amalgamat cholera wie czego, zrobiony nie wiadomo jak, gęsty, różowo-pomarańczowy (lol), zawsze tak samo smakuje. Z nowszych rzeczy mam skojarzenia z Blouse, którzy ewidentnie musieli się nimi inspirować nagrywając zarówno swój debiut jak i Imperium, ale nie przegięli w żadną ze stron. Ale oni też nie szli w opisaną przez Hiena muzakowatość, za to outro z To Here Knows When nasunęło wyraźne skojarzenia z Ghost Boxem. No nic. I tak słuchało się super, i wtedy, i teraz też. Takie rzeczy dobrze pasują jesienią, trochę dreamu, trochę krauta, trochę wszystkiego na raz, czyli Mintaj w sosie słodko-kwaśnym, zupełnie bez miłości. Za to jakie kurde smaczne.
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl