Best of Forum (Edycja albumowa)

Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 19 sty 2023 09:57

No sorry Wuja, po zamulaniu przy Banco teraz musisz podgonić.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 19 sty 2023 10:17

Już kończę pisać. A przesłuchałem dużo więcej niż 3 razy. Prawie zawsze tak robię, bo zdanie o jakimś albumie po np. sześciu odsłuchach może diametralnie się różnić niż po trzech.
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 19 sty 2023 10:30

A tego to ja nie wiem xD
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 19 sty 2023 10:31

Wuja sugeruje po prostu, że mamy słuchać Liquid tak długo, aż nam się spodoba.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 19 sty 2023 10:33

Kraftwerk - Electric Cafe

Jak dziś pamiętam wielki zawód sprzed ponad roku, jaki przeżyłem po przesłuchaniu albumu od Czeza Computer World. Nie znałem wcześniej muzyki Kraftwerk poza Das Model. I odbiłem się od komputerowego świata strasznie. Potem właściwie nie wracałem do tego albumu, bo nie miałem na to ochoty. Przygoda z drugą płytą od Kraftwerk na pewno jest dużo bardziej udana. To wg mnie dużo lepszy album od Computer World. Bardziej melodyjny z bogatszym brzmieniem. Ale przy pierwszych 2-3 odsłuchach byłem wciąż bardzo sceptyczny. Myślałem, że to jednak nie dla mnie. Po którymś tam razie coś zaczęło zaskakiwać. Krok po kroku łapałem te utwory, wyławiałem ciekawe dźwięki i zagrywki. Może nie powiem, że stałem się już fanem Kraftwerk pełną gębą, ale teraz słucham Electric Cafe z niekłamaną przyjemnością. Bo to bardzo dobra muzyka.
Wspominaliście już o Kevorkianie i Violator. Ale posłuchałem albumu zanim przeczytałem te opisy i zapowiedź strippeda i wyłapałem te podobieństwa. Od razu niektóre fragmenty Electric Cafe skojarzyły mi się z Volator. Ten album Depeche Mode też ma syntetyczne brzmienie. Oczywiście utwory są bardziej melodyjne, radiowe. Ale brzmienie ma sporo wspólnego z Electric Cafe. Może to zasługa Kevorkiana, a może Wilder przy aranżowaniu utworów inspirował się brzmieniem Kraftwerk. Szczególnie słychać to w różnych remiksach utworów z ery Violator.
Wszystkie utwory z Electric Cafe prezentują równy i dobry poziom. Otwieracz tak ładnie i niepostrzeżenie przechodzi w Techno Pop, że na początku myślałem, że to jeden utwór. Bardzo dobry utwór. A z każdym kolejnym jest coraz lepiej. Okazało się, ze Musique Non Stop znałem już wcześniej, ale nawet nie wiedziałem, że to wykonuje Kraftwerk. Ten automat perkusyjny naprawdę przywodzi momentalnie na myśl remiksy World In My Eyes. The Telephone Call, który poznałem dzięki Dragonowi w temacie teledysków to rzeczywiście najbardziej melodyjny numer. Ale podobny do niego House Phone jest nawet jeszcze lepszy. W sumie te 5 minut tak niepostrzeżenie zlatuje, że aż żałuję, iż nie trwa trochę dłużej. Potem nadjeżdża najlepszy jak dla mnie na płycie Sex Object. Te zagrywki klawiszowe imitujące smyki są rewelacyjne. No i na koniec fajny tytułowy utwór, który rzeczywiście równie dobrze mógłby ten album otwierać.
Podoba mi się ten album i to bardzo. Brzmienie jest bardzo ciekawe i przyjemne. Nie nudzi w jakimkolwiek momencie. Wydaje mi się, że myzyka na Electric Cafe jest po prostu bardziej różnorodna i nie tak bezduszna oraz jednostajna jak na Computer World. Aż z ciekawości muszę wrócić dla porównania do Computer World i zobaczyć, co mi tam wtedy tak nie grało. Czy rzeczywiście tamten album mi nie pasuje, czy może byłem wtedy zbyt nieosłuchany z tym zespołem.
Tak więc jakbym miał opisywać swoje wrażenia po trzech odsłuchach Electric Cafe, to bym pewnie tylko marudził i kręcił nosem. Teraz po jakichś ośmiu jestem kupiony. Może przy Computer World jednak za szybko się poddałem?
I jeszcze jedno – zauważyłem, że przy słuchaniu Electric Cafe często oczyma wyobraźni widzę androidy z Alien Isolation. Mam wręcz wrażenie, że to one stoją za klawiszami i to grają.:D
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 19 sty 2023 10:54

Gdyby to były Working Joes, to by nie było "Music non stop" tylko "you shouldn't be here" czy "I'm going to chatch you". Trochę kekam jak o tym myślę.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4424
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?

Post 20 sty 2023 01:06

Kraftwerk - Techno Pop

Nie jeden, nie dwa i pewnie nawet nie czterysta pięćdziesiąt osiem razy w toku tej zabawy napisałem, że im dalej w las, tym mniej mnie obchodzi opinia tzw. typowych fanów oraz autystów ze wszelkiej maści rymów, porcysów tudzież innych "ekspertów" muzycznych. Jestem w tym repetytywny, ale co ja pocznę? Ta płyta naprawdę jest naprawdę bardzo, ale to baardzo dobrym przykładem na to, że takowe opinie często można sobie wsadzić po prostu gdzieś. Albo WE DUPE.
Świetny album, jeden z lepszych jakie słyszałem w tej zabawie i prędzej zacznę identyfikować się jako osoba w łeb walona niż traktować ten album jako jeden ze słabszych. Że niby wypalenie? Że niby nie takie dobre? DUBY SMALONE i tyle w tym temacie - nawet jeśli dubu na tej płycie niewiele (przepraszam, musiałem). Totalnie nie kupuję tych argumentów, ta płyta jest świetna, jest na niej to wszystko co w Kraftwerku uwielbiam. Są świetne kompozycje, jest bardzo fajne, charakterystyczne dla Kraftwerka robotyczno-elektroniczno-komputerowo-maszynowe brzmienie (słowo industrial jakoś nie chce mi przejść przez klawiaturę w kontekście tego zespołu, sorry), są swietne kompozycje raz jeszcze, jest cud, miód i orzeszki.
Generalnie to ja tu pisałem, że z Kraftwerkiem to mam tak, że jakoś podświadomie go dawkuję - uwielbiam takie Computer World, ale naprawdę wracam raz na jakiś czas, bo wychodzę z założenia, że tej muzyki nie chcę sobie zepsuć. Tu o dziwo nie miałem tak, wręcz przeciwnie - słuchałem tego albumu kilka razy, za każym razem z taką samą, jak nie większą przyjemnością. Zajebiście spoko cechą jest to, że jest skondensowany - Kraftwerk nigdy nie walił cholera wie jak długimi albumami na łeb, te 38 minut z hakiem jest imo ideolo optimo, w sam raz na smaczną i smakowitą muzyczną przekąskę, idąc znowu tropem żenujących, kulinarnych analogii. Poszukałbym jej jeszcze w kontekśćie do opisania tego, że ta płyta brzmi niesamowicie spójnie, ale nie chce mi się jednak. xD
Wszystkie kompozycje są tu super, najlepsze jest zdecydowanie Telephone Call - tutaj kolejne ukłony dla kolegi Mudzina, bo przypomnial mi o tym genialnym kawałku i o tym jak swego czasu, jakoś w 2018, miałem na jego punkcie takiego ZAJOBA, ze sluchalem go na ripicie przez jakas godzine. Z chęcią bym go wrzucił z tego powodu do którejś bestki, ale chyba przepadnie mi już ten element zaskoczenia, więc troche dua lipa. Ale wszystkie kompozycje są tu więcej niż dobre, poza nimi nie będę wyróżniał żadnej, bo płyta jest równa.
No wyszła mi laurka. Faktycznie ciężko się pisze o rzeczach które się bardzo lubi, ja tu naprawdę nie mam nic do dodania. Świetna płyta, szapoba, będę wracać. Znak rybiej jakości.
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

DEPESZWIZJA 13
STATUS: A CO MNIE TO, ROBERT PROWADZI
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 20 sty 2023 02:03

To jutro w pociągu wysmażę wam reckę Metamorfrazesów
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 20 sty 2023 07:42

Fajno żeśmy się tak sprawnie uwinęli z moją płytką i nadrobiliśmy trochę po pierwszej kolejce, chyba czas trwania płyty trochę przełożył się na czas odsłuchów i recenzji.

Miło że w sumie jednogłośnie doceniamy ten album, ja się cieszę że mam go już z głowy i w drugiej dyszce mam już mniej takich pozycji obowiązkowych i więcej wolnej ręki do zaskakiwania Was, postaram się robić to jedynie z pozytywnym rezultatem znając już nieco lepiej Wasze gusta.

W międzyczasie startujemy z albumem Metamorphoses od JMJ :)
Hien pisze:
03 sty 2023 11:16
Zaskakuje mnie czasami jednomyślność bestkowiczów, bo kształtuje nam się całkiem zajebista elektroniczna kolejka.

Jean-Michel Jarre – Metamorphoses

Przełom stycznia i lutego 2000 r., ferie zimowe, na które wyjeżdżam z ojcem. Tak się jakoś kretyńsko złożyło, że pierwsze dwa, trzy dni przeleżałem w łóżku chory, co nam trochę zniszczyło plany (głównie narciarskie). Któregoś dnia, ojciec wrócił z Zakopanego (mieszkaliśmy w Cyrhli) z kasetą kupioną w słynnym sklepie muzycznym na Krupówkach połączonym z sex-shopem (prawdopodobnie, bo były tam tylko dwa muzyczne). To było świeżo wydane „Metamorphoses” Jarra. Obaj jesteśmy fanami ŻanaMiszela, zresztą to ojciec pierwszy mi puszczał z winyla Oxy i Equinoxe, więc wiadomo było, że zakup obowiązkowy. Na trasie z Zakopanego (jakieś +/- pół godziny, w zależności od pogody) ojciec zdążył już coś tam posłuchać. I był załamany xD
Pamiętam do dziś, jak wszedł do pokoju i zaczął stękać, że jakieś arabskie wycie, w tle tancbuda, że to w ogóle nie brzmi jak Jarre. Chodziło mu o „C'est la Vie” i faktycznie, kiedy pierwszy raz to poleciał w aucie, jak jechaliśmy na stok, to trochę nie wiedziałem co na to powiedzieć. To było dziwne. Ojciec był już za stary, a ja za młody, żeby z miejsca docenić nowinki i śmielsze podejście do tematu. Ale, jak to mówią, dobra partia się zawsze obroni, no i „Metamorphoses” się zaczęło bronić. Album leciał codziennie w aucie, a że jeździło się sporo, to i kawałki miały porządną rotację. Pewne rzeczy spodobały się od razu, inne potrzebowały trochę czasu, ale tak naprawdę tylko to "Selawi" naprawdę utykało w gardle, zresztą do czasu, bo się obaj w końcu przekonaliśmy do tego kawałka. Od tego momentu, „Metamorphoses” stał się hymnem naszych wyjazdów na narty.

Ten album, to chyba póki co, najstarsza moja albumowa wrzutka jeśli chodzi o moment pierwszego odsłuchu. 23 lata. Kupa czasu. Czemu ten album Jarra był takim ciosem w mordę dla fanów w 2000 r.? Bo to nie był klasyczny Żar, to było jego pierwsze poważne odcięcie się od w miarę utrwalonego wzorca. Po pierwsze, zdecydowanie bardziej współczesne brzmienia, głównie taneczne. Po drugie, duże ilości wokali, w tym samego Jarra via vocoder. Po trzecie, featy, i to takie dosyć grube momentami, np. Sharon Corr, Natasha Atlas i Laurie Anderson. Do tego wszystkiego, spore fragmenty nieelektroniczne. Na koncertach okołoMetamorphoses, Jarr miał nawet żywego perkusistę, co brzmiało w sumie dosyć z dupy. W każdym razie, gdzie się dało coś pozmieniać, to Jean-Michel pozmieniał, bo nie chciał nagrywać setnej płyty w tym samym stylu. O dziwo, jak teraz sprawdzam, to oceny ta płyta zebrała całkiem niezłe i Jarra chwalono za zerwanie z nawykami. To głównie wśród fanów było jęczenie.

Kiedy teraz słucham „Metamorphoses”, to słyszę od początku do końca fajną, pomysłową, różnorodną i dobrze zrealizowaną płytę. Jarre się tutaj w ogóle nie oszczędzał, każdy dźwięk ma swoje miejsce, a paleta tych dźwięków jest olbrzymia, zwłaszcza kiedy w grę wchodzą „pany kleksy w kosmosie” czyli jakieś elektroniczne przeszkadzajki generowane na syntezatorach.

Mam bardzo silne i wyraźne wspomnienia w związku z tymi kawałkami. „Je Me Souviens„, jeden z najlepszych kawałków na płycie, zawsze dowozi i budzi skojarzenia z zaśnieżonymi trasami przez gęsty, iglasty las. Podobnie zresztą niesławne „C'est la Vie”. Natasha Atlas wyje tutaj niemiłosiernie, ale to pierwsze wrażenie. Z czasem idzie docenić jej umiejętności i wkład w ten numer. Może to brzmi jak jakieś intro do tureckiej telenoweli, czy bollywoodzkiego filmu, ale to działa. To jest dobre. „Rendez-vous à Paris” kojarzy mi się z pewnym pochmurnym popołudniem, kiedy jechaliśmy autem na chyba koncert Stinga, ale nawet poza tą zajebistą zagrywką Sharon Corr, dzieje się wyjątkowo dużo tych klimatycznych rzeczy made by Jarre. Zresztą to są klimaty, które spajają ten album, nawet szybsze, bardziej „klubowe” (z braku innego słowa) numery jak „Hey Gagarin”, czy „Tout Est Bleu„. „Millions of Stars”, być może mój ulubiony utwór na płycie, perfekcyjnie oddaję głębię tych miliona gwiazd, kosmosu, itd. Zaryzykuje nawet, że Jarre wraca tu trochę do klimatów „Oxygene”, ale w sposób bardziej do wychwycenia w atmosferze niż bezpośrednio w muzyce (dobra, to brzmi bez sensu, ale na tyle mnie stać lol). Ta orkiestrowa końcówka zawsze robi na mnie piorunujące wrażenie. To nie jest fragment za który się generalnie płyty Jarra ceni, nawet wręcz niektórzy uznają to za generyczny i niepotrzebny motyw (Dragon chyba nawet tak stękał nad tym), ale mam to w dupie. „Love Love Love„ brzmi jak typowy chill-out z 00sów, przynajmniej do wejścia bitu. Samplowane, przetworzone wokale, powtarzające się frazy, trochę jakby Jarre nawiązywał do Fatboy Slima. „Bells” tytułem opisuje w sumie wszystko, zawsze ceniłem ten utwór za kawał fajnej, bujającej elektroniki. W „Miss Moon”, Jarre wchodzi w chyba najmroczniejsze rejony na tym albumie. Fajny, pulsujący bas, ciekawe dźwięki w tle i poszatkowana perkusja, która jak na Jarra, brzmi niemal jak flirt z d’n’b. W drugiej połowie robi się bardziej industrialnie, dziwaczne wokale pięknie dopełniają kwaśny obraz jaki generuje ten kawałek. Z tej atmosfery wyrywa trochę niemal popowy w porównaniu „Give Me a Sign”. Znowu mocno przetworzone wokale i pozytywne klimaty, którymi Jarre już się w przeszłości odznaczał, np. w „Fourth Randez-Vous”. Momentami słyszę tu nawet nawiązania do „I Feel Loved” Donny Summer i generalnie do Morodera. „Gloria, Lonely Boy” przypomina trochę „Millions of Star”, ale na większym kwasie. Za takie miksy wpływów kocham ten album. Jarre wychodzi tu ze swojej strefy komfortu, jednocześnie sprawiając wrażenie, że „Metamorphoses” to od dawna była jego strefa komfortu. Nic tu nie brzmi, jakby Jean-Michel nie wiedział co robi. „Silhouette” to taka kropka nad „i” tego albumu, powrót do orientalnych zaśpiewów, ambientowa miniaturka w tle.

Ok, jestem zbiasowany dwiema dekadami słuchania tej płyty i pięknymi wspomnieniami, ale uważam, że to jest absolutny top Jarra i album, na nagranie którego facet czekał od dawna. Jeśli o mnie chodzi, nie ma tu słabych kawałków. Nie jestem jakimś purystą Żara, nie wydziwiam na brak długich, w pełni instrumentalnych i w pełni elektronicznych kawałków, uważam że Jean-Michel poradził sobie najlepiej, jak to było możliwe. Płyta jest długa, trwa okrągłą godzinę, ale wierze, że przepłyniecie przez nią w sposób przyjemny, tak jak ja.

https://www.youtube.com/watch?v=RI6x4iE ... Un493u-oU4

aha, ta playlista ma okładkę z reedycji, która jest trochę z dupy, polecam spojrzeć na oryginalną
https://upload.wikimedia.org/wikipedia/ ... _Album.jpg
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 20 sty 2023 08:08

stripped pisze:
20 sty 2023 07:42
postaram się robić to jedynie z pozytywnym rezultatem znając już nieco lepiej Wasze gusta.
A Murzyn znowu pod publikę xD to nudy będą
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 20 sty 2023 08:22

Jean-Michel Jarre - Metamorphoses

Munlup sprawia niespodziankę serwując na ostatnią kolejkę album wielkiego wykonawcy, jednego z tych co to należy mu się szacunek za dorobek życia a którego muzy nigdy specjalnie nie czułem. Metamorphoses jednakże jest albumem odmiennym jak sama nazwa wskazuje od wcześniejszej dyskografii Francuza, pojawiła się szansa że może mi ta płyta siądzie ale równocześnie było też ryzyko że jednak klasyczne brzmienie Jarre okaże mi się bliższe.

Je me souviens z miejsca zaskakuje swoim rytmem i przemyślaną grą basowego syntezatora, to całkiem odmienne od typowego brzmienia Jarre'a jakie znałem do tej pory. Podobają mi się te gadane wokale Laurie Anderson i ten wokal Jarre'a z nałożonym efektem. Całość to naprawde fajna e l e c t r o n i c a przełomu wieków.
C'est la vie sięga po jakieś folkowe arabskie brzmienia, bębny, smyczki i wokale robią mocno bliskowschodni klimat. Wszystko to uzupełnia transowy bit i sekwensery.
Rendez-vouz a Paris wita słuchacza jakby trip-hopowym rytmem, mechanicznie brzmiącą elektroniką i przetworzonym wokalem, ogólnie bardzo robotycznie to brzmi. Potem dochodzi ludzki pierwiastek w postaci smyczków, wtedy już zupełnie mam wrażenie jakby to był soundtrack do randki dwóch robotów w stolicy Francji xD
Hey Gagarin z kolei otwierają smyczki a potem numer przechodzi w pokaz robotycznej muzyki tanecznej uzupełnionej - dla odmiany hehe - wokalem z użyciem vocodera. Nie jestem wielkim fanem takiej muzyki dance/trance przełomu wieków, chwilami przewracam oczami, potem do tańca dołączają znów smyczki, ten specyficzny misz-masz mi nie podchodzi.
W Millions of Stars ma się wrażenie że wpadł na moment "stary, dobry Jarre" ze swoją plumkająco-pływającą elektroniką lat 70. Po transowych bitach okraszonych tańczącymi smyczkami nie ma śladu, damskie wokale spokojnie wymieniają kolejne akordy grane przez klawisze. Gdyby nie ten ostrzej brzmiący synth który wchodzi później można by się nie poznać że to rok 2000. Smyczki pojawiają się jedynie by zrobić melancholijne outro.
Tout est bleu zaczyna się jak niepokojący soundtrack sci-fi by po chwili ustąpić kolejnym tanecznym rytmom i chórkom śpiewającym refren. Kręcę nosem, to nie są moje rejony muzyki klubowej raczej, znów lądujemy gdzieś między trance a eurodance. Jakoś tak po mentosowemu - nie wiem - niby to taneczne ale te wokale smutne, więc to raczej na podróż myślami gdzieś niż na parkiet, tyle że zbyt melancholijne dla mnie chyba.
Love Love Love zawiera w intro zglitchowane, tnące się robotyczne wokale, potem wchodzi bit i "normalny" śpiew z nałożonym vocoderem. Bit dostojnie, podniośle kroczy do przodu, w tle jakieś echa tego Bliskiego Wschodu momentami. Znowu... nie wiem.
Bells otwiera taneczny bit, trochę inny niż wszystkie dotąd, potem niestety ucicha by ustąpić miejsca niemalże świątecznie brzmiącym dzwonom. Trochę już załamuje ręce w tym momencie na niefortunność z jaką Jarre łączy brzmienia. Naprawdę fajny bit zabity kiepską zagrywką. Tego kawałka nic nie uratuje.
Miss Moon rozpoczyna znowu intrygujący klimat dreszczowca w klimacie sci-fi, powoli z mroku wyłania się skradający się bit. Mam wrażenie że to soundtrack do gry o UFOLUDKACH, albo przynajmniej pewnej kosmicznej planszy w Time Splitters 2 w które katowałem przed laty na wypożyczonej przez brata konsoli PS2.
Give Me a Sign ma nieco bardziej funky bicik, uzupełniony potem o disco sekwenser i wysoki wokal, całość ma echa dokonań Giorgio Morodera z Donną Summer (I Feel Love).
Gloria, Lonely Boy rozpoczyna się w sposób mocno z czymś mi się kojarzący (już wiem, taki dziwny wstęp był w klipie Aaliyah do One In A Million). Spokojny numer, vocoder na wokalu, to jeden z tych bardziej atmospheric kawałków na płycie które robią za przerywniki między kolejnymi tanecznymi albo po prostu rytmicznymi numerami.
Silhouette przynosi powrót arabsko brzmiącego damskiego wokalu i... w sumie tyle. Tym zbolałym wokalem album się zamyka.

Kurde dziwna to podróż była dość muszę przyznać. Po całkiem dobrym wstępie nadszedł misz-masz w postaci miksu dance'owych bitów, smyczków i orientalnych zaśpiewów, mnóstwa robotycznego wokalu z vocoderem i pomiędzy tym jakiegoś sci-fi. Te bardziej taneczne klimaty mogłyby robić za podkład do jakiejś sportowej imprezy tamtej epoki, jakiś Mundial '98 (no może bardziej Euro 2000 z uwagi na datę premiery). Jak wspominałem ja generalnie nie jestem fanem takiego europejskiego kontynentalnego dance-popu tamtej ery, jest w tym trochę toporność wskazująca na genezę w eurodance a drugą nogą to już idzie w trance lat zerowych. Te momenty trochę sci-fi mogłyby być soundtrackiem do jakiegoś FPS a którego tytułu już nie pamiętam ale pewnie sprawdziłyby się nawet w jakimś Farcry może. Nie wiem, nie wiem, nie wiem, ogólnie Murzyn rasista ze mnie wychodzi, nie potrafię do końca wyjaśnić skąd moja alergia na tą muzę zakorzenioną w Europie się bierze, za dużo funku się nasłuchałem by te "białe" rytmy mnie bujały, ta smuta smyczkowa tu i ówdzie mnie nie wzrusza a raczej dobija jak brzydota stycznia bez śniegu którą mamy za oknem. Koniec końców "Je me souviens" jako jedyne z nieskrywaną przyjemnością mi się słuchało, może dlatego że nie brzmi to jak Jarre ni w ząb po prostu. I taka to historia, fanem nie byłem i nie zostałem nadal, nie umiem się wgryźć w muzę tego gościa jakoś.
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 20 sty 2023 14:34

Jean Michel Jarre - Metamorphoses

Znawcą JMJ nie jestem. Słyszałem jakieś jego płyty lub utwory, również za sprawą naszych bestek, ale nigdy fanem nie zostałem. Znaczy się ja go doceniałem i generalnie lubiłem, ale nie na tyle, żeby wciągnąć się w jego dyskografię. Może po prostu trafiłem nie na te albumy co trzeba? Przy Magnetic Fields się mocno wynudziłem. Albumu w końcu nie omówiliśmy, bo Czez ubył z zabawy, ale posłuchać dwa razy zdążyłem. Przy Oxygene 7-13 było już o niebo lepiej, ale nadal nie na tyle, żebym miał się na muzykę Jarre’a rzucić. Może się to natomiast zmienić po Metamorphoses, bo od razu zdradzę, że ten album mnie po prostu urzekł. Co za seria w ogóle! Trzeci album tej kolejki i trzeci raz tak pozytywne wrażenia.
Metamorphoses jest rzeczywiście inne od dokonań JMJ, które do tej pory znałem. Nawet jeżeli nie było tego tak dużo. Album Oxygene 7-13 brzmiał jak jeden długi utwór. Tutaj mamy natomiast prawdziwy misz-masz brzmień I stylów. I to mi się bardzo podoba. Pierwszy odsłuch był taki jak zwykle kontrolny i niewiele z niego zapamiętałem. Ale już drugie podejście spowodowało, że co rusz robiło mi się coraz cieplej na sercu.
Pierwszy utwór Je me souviens to jest prawdziwe wejście smoka. Utwór z miejsca obiecuje wielkie rzeczy. Niski bas pięknie buczy. Ten jednonutowy klawisz grający przez cały utwór jest niesamowicie efektowny. Niby mała rzecz, a jaki efekt. Potem po 85 sekundach wchodzą z klawisza zabójczo piękne melodie. Niski głos Laurie Anderson tylko dolewa szczęścia po brzegi. Przepiękny utwór. A to dopiero początek. Drugi utwór C'est la vie znokautował mnie tak, że leżę do teraz na deskach. Hien pisze o nim „nieszczęsny”, golas marudzi i przewraca oczami, a ja mówię, że to najlepsza rzecz na Metamorphoses. Jak już pisałem nie lubię prawdziwej arabskiej muzyki. Siedziałem przez ponad rok w Syrii i nasłuchałem się tego do oporu. Lokalne zaśpiewy leciały w każdym sklepie, w każdym barze, w radio – wszędzie, gdziekolwiek się człowiek ruszył. Nigdy nie słyszałem u nich czegokolwiek innego, niż ich własny folklor. I ta muzyka jest dla zwykłego Europejczyka po prostu nie do zniesienia. Niby grają tam te same instrumenty, słychać te same dźwięki, takie same wokale, ale jednak jest różnica. Wszystko rozbija się chyba o jakość kompozycji, inne podejście do tematu. U nich nie uświadczysz syntezatorowych brzmień jak u Jarre’a. Wszystko walą na jedno kopyto. Każdy muzyk z Europy grający na arabską modłę zrobi to zupełnie inaczej. I JMJ tak robi. Bo to jest niby arabska muzyka, ale w tak dobrym wydaniu, że szok. Początek jest wolny i niesamowicie klimatyczny. Potem galopujący rytm, smyczkowe instrumenty, syntezatorowe podkłady i piękne „wycie” wokalistki powodują, że słucham tego jak w ekstazie. Jestem naprawdę pełen uznania dla Natachy Atlas. No ale to pół Arabka, więc nie ma się co dziwić, że tak potrafi śpiewać.
W Rendez-vous á Paris zmienia się klimat, ale dalej jest pięknie. Świetny rytm. Ta zagrywka od 1.48 brzmiąca jak jakaś harfa z muzyki dawnej jest urzekająca. Podobnie jak skrzypce starej dobrej znajomej Sharon Corr.
Hey Gagarin zaczyna się pięknymi i klimatycznymi smykami. Wolne tempo, fajne bębny i wyrazisty bas robią wrażenie. Aż z początku poczułem zawód, gdy wszedł bit i utwór przyspieszył. Ale to było tylko takie pierwsze wrażenie. Bo teraz niesamowicie mnie ten utwór jara. Przekształcone wokale są po prostu miodzio. Fajnie, ze utwór to przyspiesza, to zwalnia. To jest naprawdę bardzo ciekawa kompozycja.
Millions of Stars to rzeczywiście taki trochę bardziej typowy Jarre. Utwór wolny i bardzo ładny. Trochę kosmicznie brzmiący. Pod koniec znowu smyki. I to tak pięknie smutno brzmiące.
W Tout est bleu jest efektowny ten dźwięk, jaki można usłuszeć w jakichś innych urządzeniach podczas przychodzącego połączenia komórkowego. Ale sam utwór trochę mniej mnie grzeje od wcześniejszych. No ale w końcu musiał nadejść jakiś moment, gdzie Jarre nieco spuszcza z tonu. Ogólnie wszystko jest super z wyjątkiem refrenów. Są takie sobie akurat.
Love Love Love to bardzo spoko utwór. Taka znowu chwila zwolnienia, wyciszenia. Fajne orientalne bębny. Podoba mi się ten zacinający się głos. Od razu przypomina mi się Intro do Systen Shock 2.
Bells to na pewno zaskakujący numer. Ale podobają mi się te dzwony przy akompaniamencie fajnego bitu. Wokale bardzo ładne. Całkiem niestandardowo to brzmi. I mamy tu podobnie powtarzający się pojedynczy klawisz, jak w pierwszym utworze. Tyle, że inaczej brzmiący.
Miss Moon ma niezwykle klimatyczny początek. Rzeczywiście to byłby idealny soundtrack do jakiejś niepokojącej gry typu FarCry. Cały numer jest fantastyczny. Każdy dźwięk, każda sekunda muzyki. Miss Moon to powrót na najwyższy level tego albumu.
Give Me a Sign to niezwykle melodyjny, wręcz radiowy utwór. Bardzo dobry bit i ładna linia melodyczna. Wokal też efektowny. Coś mi ten utwór przypomina, ale nie wiem co.
Mimo, że zbliża się koniec albumu to Jarre ani myśli spuszczać z tonu. Bo do końca jest rewelacyjnie. Gloria, Lonely Boy ma cudne brzmienie, wspaniałe nieśpieszne tempo i tony klimatu. Wracają smyczkowe zagrywki, które tak bardzo lubię i które sprawiają, że robi się bardzo filmowo. Wokale urzekają równie mocno.
Na koniec wracamy do arabskich klimatów za sprawą krótkiego Silhouette. Wokalne zaśpiewy jak z jakiejś pięknej perskiej baśni. Cudowna aura, szkoda tylko, że tak krótka.
No cóż, album trwa niby godzinę, ale jak muzyka jest dobra, to długość nie ma znaczenia. Jestem naprawdę zauroczony Metamorphoses. Szczerze mówiąc nie spodziewałem się takich wrażeń. Nie spodziewałem się takiej muzyki w ogóle. Niesamowicie pyszna mieszanka muzyki tanecznej, nastrojowej, klimatycznej, niepokojącej, orientalnej i cholera wie jakiej jeszcze. Zajebisty album, którego nie mam ochoty wyłączać. :grins:
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 20 sty 2023 16:46

Wuja masowo docenia klasyków, oby tak dalej!
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 20 sty 2023 20:38

A-ha zapomniałem dodać, że bardzo cenię sobie historie Hiena dotyczące tego albumu. Ja sam mam sporo albumów lub utworów, z którymi wiążę jakieś wspomnienia. To jest fajne i ja takie sytuacje szanuję. One podbijają wartość muzyki, chociaż w przypadku Metamorphosies wcale żadne podbijabijanie nie było konieczne. :)
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 20 sty 2023 21:35

Jean Michel Jarre Metamorphoses

Widzę, że z Hienem odpowiadamy za rzetelny, bo bardzo spójny odcinek edukacji żarowej na forum. 1997 rok to Jarre w absolutnym topie, który skutecznie i z niebywałą lekkością łączy nowsze trendy transowe i klasyczne dla siebie elektroniczne instrumentarium. Potem jest znakomita trasa promująca Oxy7-13, Francuz wpadnie do Katowic. Rok później zbrata się konkretniej ze sceną didżejską i poważnie wystawi uczucie najwierniejszych fanów na próbę. Klubowe remiksy i występ w Paryżu na pewno nie zwiastowały tego, co Jarre za lata zapoda na płycie.

Metamorfozy. Moje rówieśniczki. Ostatni premierowy materiał wydany na kasetach. Przyznam się, że też wolę pierwotną okładkę. Facjata Żara bardzo często towarzyszy graficznym reprezentacjom płyt, a w tym przypadku to po prostu dobra fotka. Specyficzny cień, przyjemna paleta barw. Wtedy Jarre pozbył się na jakiś czas długich włosów. Kolejna oznaka poważnych zmian. Mój stosunek do całości ewoluował przez jakiś czas. Pierwszy raz musiałem się zetknąć pod koniec podstawówki, kiedy generalnie przyszedł moment poważniejszego zainteresowania. Tak w ogóle to zabawa z muzyką Żara zaczęła się niedługo po moich pierwszych eksperymentach w FLu. Młodziutki Robert szukał czegoś wyjątkowego poprzez najbardziej oczywiste źródła, czyli między innymi Wikipedię. Pamiętam, że największe zainteresowanie wzbudził króciutki artykuł nt. jego jednej z pierwszych płyt, Les Granges Brulees. Niczego nieświadomy odpaliłem i aż zapiekło w uszach od świstów elektronicznych efektów xD Na kilka dni się zraziłem, ale nie chciałem odpuścić. Nie odpuściłem do dzisiaj.

Metamorfoz uczyłem się przez dłuższy czas. Jarre zainteresował mnie soczystym analogowym brzmieniem, a w okresie gimnazjum (jak już wiecie...) nie byłem zbyt przychylnie nastawiony do czegoś bardziej rytmicznego i klubowego. Ci, którzy treść płyty już dobrze znają wiedzą, że mocniejszego techno/dance odcisku tutaj nie brakuje. Zbulwersowany w tym 2013 roku początkowo poważnie marudziłem na wszystko. Po poznaniu prawie wszystkich płyt studyjnych polubiłem nawet pojedyncze kawałki z Teo & Tea, więc i do Metamorfoz musiałem sensownie wrócić. Pierwsze zaskoczyły bardzo konwencjonalne kawałki... z Żarem na wokalu. Je Me Souviens, Rendez Vous a Paris, Love Love Love - tercet reprezentujący frakcję popu z elementami chilloutu i downtempo na tym dansingu. Efekt na wokalu po gruntownym otrzaskaniu już w ogóle nie drażni, nie zwracam na niego uwagi. Leciutkie kawałki, które mają energię rzeczy idealnie nadających się jako soundtrack do wieczornej przejażdżki w nie za szybkim tempie po mieście. Albo do picia herbaty przed lapkiem w ciepły, letni wieczór (Love Love Love). W przypadku tego ostatniego nawet ten skromny tekst jest bardzo pocieszny xD One były pierwsze. Krok po kroku odblokowywałem kolejne poziomy gry. Miss Moon, który jak dla mnie jest najlepszy ze wszystkich w tym zestawie, to interesujący przykład. Jarre mocno poszukujący, który po raz kolejny korzysta z etykietek stylistycznych pozornie do niego niepasujących, a ostatecznie idzie wyłapać tutaj masę charakterystycznych patentów. Surowy rytm, ciekawa praca z głosem, jest to wszystko na swój sposób wzruszające, choć trudno o oczywiste i jednoznaczne skojarzenia. Lubię ten surowy, marszowy rytm. Słucham po latach i tutaj odnajduję źródła dla Oxymore. Coś pięknego. Dystopijne, ambientowe intro, tutaj jest mrocznie jak nigdzie indziej na płycie. Mistrzowsko poprowadzona kompozycja. Może faktycznie pachnie tutaj Bliskim Wschodem? Choć za koncertami wokół Metamorfoz zupełnie nie przepadam. W tym samym okresie przyswoiłem tercet jak dla mnie najbardziej kontrowersyjny. Z C'est la vie nie było większego problemu. Obok specyficznych efektów dzieje się ekspresyjny popis wokalny, a do tego te etniczne elementy aranżu aż tak nie drażnią, nie przytłaczają. Bliżej temu do world music niż wcześniej opisywanej Mai. Naprawdę przemyślany dialog wokalistki z fizycznym instrumentem. Tout est bleu obecnie jest u mnie tuż tuż za Miss Moon, choć kiedy mam weselszy i pogodniejszy nastrój, to nie mam żadnych wątpliwości, by właśnie tego bangera postawić na pierwszym miejscu. Doskonały bas, w ogóle sam pomysł już mi się niesamowicie podoba. Dystans i humor, który lubię. Dość podniosła piosenka, która dostaje klasycznie klubowym basem, solidnym przyspieszeniem. Potem coś podobnego zrobi z Murami, za co go bardzo szanuję. Efekty sprzężenia na początku, kulturalna narracja wprowadzająca, a potem już pełny kwas. Specyficzne zatrzymania po drodze też robią robotę. Świetnie balansuje między przesadzoną prowokacją a czymś idealnym do potańczenia i pośpiewania. Hey Gagarin wpisałbym do tej kategorii, ale co jakiś czas trochę na ten numer grymaszę. Tutaj Jarre przesadził z wokalem, brzmienie najbardziej nadgryzione przez ząb czasu. Niby podobnie densowy bas, ale tutaj w znacznie gorszym otoczeniu brzmieniowym. Czasem bardziej trafia do mnie ten bezkompromisowy, lekki przekaz, a momentami jest zbyt kiczowato. Dobrze jeszcze myślę o Gloria, Lonely Boy. W tym przypadku z kolei JMJ połączył specyficzny patos, kwaśny rytm i dość frywolny śpiew. Szczególnie pierwsza połowa ma w sobie to coś. Tą drugą czasem sobie daruję, ale do samego końca ten balans między lekkością a taką filmową płaczliwością jest zachowany.

Tak to właśnie jest, że do tych wszystkich wymienionych utworów zazwyczaj wracam. Resztę przez lata mogłem przesłuchać maksymalnie 2 razy, więc zobaczymy, czy coś się zmieniło po czasie. Przez lata Metamorfozy funkcjonowały dla mnie jako płyta wyraźnego kontrastu. Interesujące poszukiwania klubowe i popowe wyraźnie dominowały nad resztą tandetną, źle pompatyczną, starzejącą się jak mleko. Czy po dzisiaj coś się zmieni? Nie ukrywam, że ten jeden odsłuch wystarczy. Millions of Stars ma przyjemny aranż, szczególnie podoba mi się prowadzący pad i przebiegi po klawiaturze przypominające Oxygene. Tekst niezbyt zwraca uwagę, zaśpiew żarowy ciekawym wyróżnikiem, ale dalej jest dość dziwnie. Niestety wjeżdża ta cyfrowa, efekciarska tanizna, która w połączeniu z elementem symfonicznym dość mocno się gryzie. Gdyby nie było aż tak elektronicznie, byłoby ciekawiej. Mniej wokalu, dłużej poprowadzić ten temat w końcówce... A tak to średnio. Bez porównania z wczesniej dostrzeżonymi kawałkami. Bells zawsze wydawał mi się modelowym wypełniaczem. Wszystko byłoby ok - ciekawy bas, przyjemna lekko tribalowa pętla perkusyjna - gdyby nie reszta, która przypomina zayebaną z jakiejś drugorzędnej piosenki ze świątecznej reklamy. Segment wokalny kompletnie od czapy. W tym przypadku zgody nie będzie. Numer pędzi nigdzie. Give Me A Sign to taki pozytywny Jarre wręcz w ekstazie. Byłoby całkiem znośnie, gdyby nie żarowa ekspresja w trakcie. Trochę wieś tańczy i śpiewa. Znów za dużo efektów, zduszona przestrzeń... szkoda całkiem zjadliwego bitu.

Jakoś płytę trzeba było zakończyć i Jarre postanowił postawić na Silhouette. Rzewny wyjec to takie drugie outro, bo Gloria Lonely Boy wystarczyłaby na spokojnie. Zawsze wydawało mi się, że poza klawiszami i wokalem nic tam więcej nie ma, a nawet tutaj JMJ wcisnął ciekawe basy. Tego też nie lubiłem, a ostatecznie zakończenie najczęściej pomijane zyskuje u mnie najwięcej ze wszystkich mniej lubianych. Taka to moja historia z Metamorfozami. Fajnie, że dzięki Hienowi miałem kolejny pretekst do sięgnięcia po całość. Na mnie w związku z JMJ zawsze można liczyć, wiadomo
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 20 sty 2023 22:25

Taki fan JMJ z Dragona, a marudził tu jak baba w ciąży. Widać, że preferuje 28xten sam utwór na albumie. :(
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 20 sty 2023 22:51

tak naprawdę to go nie lubię co zresztą widać po tak krótkiej recenzji
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 21 sty 2023 00:15

Ty Wuja najlepiej powinieneś wiedzieć, że bycie fanem nie oznacza z góry jakiegoś ślepego uwielbienia do wszystkiego co wykonawca nagrał xd

Póki co jestem bardzo zadowolony z odbioru, nawet u Murzyna, bo u niego jeszcze wszystko może się zmienić z czasem. Dragon to koneser Żara, jego opinie też z głębokiej dupy się nie wzięły. Dobrze, że facet wywołuje różne emocje, bo to dobrze świadczy o jego muzyce. Szkoda tylko, że poza mną, Dragonem i Czezem, którego wrzuta w sumie zaginęła w akcji, to pewnie nikt tutaj już Jarra nie wrzuci. Może ew. Dev się pokusi, niech to nawet będą chińskie koncerty.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 24 sty 2023 19:57

Ja już mam recenzje Massacre i Alana napisane, a jak Porcupine Tree koledzy Mentos i Dev?
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 24 sty 2023 20:32

Opierdalajo się jak zwykle 😡

Ja też już czekam dwie recki do przodu napisane a tu o. A myślałem że ogarniemy Jarre'a i może niedługo ogarnę drugi temat i polecimy zawszasu wrzuty do drugiej dychy a tu stoimy jak sieroty.
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup