Best of Forum (Albumy) vol. 2

Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 23 lut 2024 16:10

A tu co się dzieje? [2]

Black Blind Faith

Wybacz, dev, nie czekałem do kwietnia tylko zabrałem się za to w połowie lutego. Albumówka jest dobrym pretekstem do zaprezentowania dość znanych artystów z trochę mniej oczywistej strony. Dla mnie do tej pory nie było nic więcej ponad Wonderful Life i gdybym miał naiwnie ulegać jakimś prostym skojarzeniom, to pewnie liczyłbym na coś podobnego, tyle że w świeższej formie. Nie zdążyłem nic głupiego palnąć. Powiem tylko, że małe zaskoczenie zachowam dla siebie. Coraz częściej pierwsze odsłuchy przypominają metodyczne i uważne przebijanie się przez materiał, ale w tym przypadku od samego początku było całkiem przyjemnie. Znalazłem kilka ciekawszych miejsc, odetchnąłem z ulgą. Zdarzają się momenty, gdy czuję wyraźnie przeforsowanie bestkami (przede wszystkim ich ilością...), ale dopóki się nie spróbuje, to nie ma co wnioskować na zapas.

Trzynaście utworów w czterdzieści minut. Poszukiwacz brzmień i jakichś wykręconych rozwiązań musi się zmienić w wytrawnego konesera dobrego pisarstwa i pomysłów na wokale. Nie ukrywam, że z pozycji uzależnionego od elektroniki to zawsze będzie trudne zadanie. Z biegiem lat coraz bardziej intuicyjnie jak już sięgam po całe płyty to raczej właśnie elektroniczne, instrumentalne. Piosenki zostają ze mną na dystansie określonych serii, pojedynczych strzałów. Blind Faith to płyta, która (TW banał) potrzebuje czasu, solidnego przetrawienia, by potem móc z niej wyłuskać rzeczy lepsze i gorsze. Przydałby się jeszcze jeden odsłuch, ale już i tak głupio mi zwlekać, choć jak do tej pory zapowiada się, że znów będę pierwszy. Nieźle. Z drugiej strony myślę, że znam płytę całkiem nieźle, by móc o niej pozmyślać parę akapitów. Lećmy więc.

The Love Show, czyli dość problematyczny początek. Zbyt wielkiej różnorodności nie będzie do samego końca, ale w tym przypadku smyki jak rzadko kiedy wyraźnie z przodu. Dość niewyraźny start, choć oczywiście sam kawałek wypada solidnie. Tu raczej bez serduszka. Don't Call Me Honey to przestrzeń dla czegoś bardziej w stylu country. W tym przypadku wokal jakoś szczególnie przypominał mi Knopflera. Wbrew pozorom naprawdę niezły. Podobają mi się te melodyjne niepozorne refreny. Zwarte formy, a jednocześnie naprawdę całkiem bogato zaaranżowane. Good Liar za drugim razem chwyciło. Piękne gitary i wokal w refrenie, taki bardziej pościelowy moment. W tym momencie też zacząłem zwracać uwagę na teksty. Niepozorne, a jednak chwytające za serducho. Do pewnego stopnia relatable. Pozbawione pretensjonalności. Ten kawałek muszę sobie zapisać. Sleep Together trochę przypomina coś rodem z The Next Day Bowiego. Tutaj robi najmniejsze wrażenie, ale te wysokie wokale no to jest czysty późny Bowie. Koniec końców okej, choć wracałbym tylko przy okazji odsłuchu całości. Womanly Panther to z kolei taka barowa bossa nova. W międzyczasie słuchałem pierwszej płyty Gahana z Soulsavers i tam miejscami próbowano podobnych rzeczy, ale nie wyszło tak dobrze jak tutaj. Moment lekkiego zgorzknienia i jednocześnie bycia takim pewnym siebie dupkiem. Uważam to za spore zaskoczenie, że ten kawałek też mi siadł. Ten klasycznie popowo brzmiący refren mnie wciągnął i nie puszcza. Efekt Don't Say You Love Me. Who You Are, ach ten początek to już dosłownie jak jakieś Where Are We Now. Za bardzo lubię The Next Day, by takich lekkich kawałków emocjonalnego niepokoju nie kupić. W tym przypadku więcej gitary akustycznej, refren z trochę innej parafii, ale całkiem podobny muzyczny mikroklimat. Chyba słuchałem naprawdę uważnie, że za którymś razem po pierwszych taktach dobrze wiem, czego się spodziewać. A spodziewam się w większości przypadków rzeczy dobrych. Kolejny świetny refren. Może faktycznie w rzeczonym kwietniu przy jeszcze lepszej pogodzie pewnego wieczoru chwyci jeszcze bardziej? Ja już wiem, kiedy do tego wracać. Sunflower najbardziej kameralny z zestawu, może robi za uzupełnienie i moment oddechu, ale i tak w realiach tej płyty to wypada dobrze. Przynajmniej dla wokalu warto się tu zatrzymać.

Czas na odstęp, z marszu wjeżdża mój faworyt. Wiedziałem to już od wtorku, stojąc na peronie pociągu do Wrocka o szóstej rano. Ładne atmosferyczne intro, a potem zajebiście zrealizowane kontrasty zwrotka-refren. Coraz więcej melancholii z biegiem trwania płyty. Z osobistych pobudek tutaj też znalazłem ulubiony tekst. Piękne, proste, ale szalenie efektowne. Od ambientowego pasażu na dzień dobry po dodatkowe gitarowe akcenty na do widzenia. Świetna piosenka. Ashes of Angels ma najbardziej radiowy, przebojowy charakter. Może wolę pozostałą większość z rodzynkami, jednak i tu całkiem wysoki standard jest osiągnięty. Szanuję, ale nie kliknęło. Stone Soup. Początkowo narzekałem na gwałtowne zmiany, szybkie przejścia z jednego kawałka do drugiego. Pod tym względem właśnie ważne jest osłuchanie, po ulokowaniu w różnych miejscach określonych emocji czy odczuć to już nie jest takie problematyczne. Tutaj robotę robi dodatkowy chórek w refrenie. Jest w tym kawałku coś ulotnego, taka wspominkowo-pożegnalna energia. W drugiej części płyty robi się trochę bardziej dramatycznie. Zaraz potem When It's Over, mój osobisty numer dwa w hierarchii. Przypomina najbardziej baśniowy kawałek, czyli opener, ale w przeciwieństwie do niego jest jeszcze bardziej melancholijny, dramatyczny. Ten rozbudowany refren i zakończenie to znowu ten trik, gdzie całkiem proste refleksje trafiają na podatny grunt. Jak nie lubię smyków, tak tutaj mogą być, bo cała reszta jest znacznie lepsza. W lepszej kondycji mogę sięgnąć po Lenny Kravitza, a pod poważniejsze przeżycia wybiorę Don't Say It's Over Until It's Really Gone. Beautiful to drugi kameralny przystanek na trasie, choć bardziej rozbudowany niż Sunflower. Punktowe zagrywki fortepianowe, jakiś pogłos w tle, to może być w odpowiednich okolicznościach wyciskacz łez. Na koniec trzeci faworyt. W Parade mamy znowu trochę więcej atmosferycznych patentów, numer też jest napisany wyraźnie inaczej od reszty. O ile wstęp nie jest zbyt konkretny, tak tutaj nastrój pożegnalny ściele się gęsto. Znowu taki nieuchwytny jednoznacznie refren z ładnym porównaniem, znowu dałem się złapać. Piękne zakończenie.

Cieszę się, że dałem Blind Faith tyle czasu. Strasznie pechowa historia z tymi wydarzeniami całkiem niedługo po premierze płyty. Mogą sobie z Bowiem pogadać już w trochę innej rzeczywistości. Dla fanów to musi być jeszcze mocniej przeżywana rzecz. Po tych kilku dniach nie dziwię się, rozumiem, może nawet do pewnego stopnia współodczuwam? Szkoda człowieka. Została między innymi ta naprawdę dobra płyta.
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 23 lut 2024 22:22

Black – Blind Faith

Nie będę trzymał nikogo w niepewności, uwielbiam ten album od pierwszego przesłuchania. Gdybym miał wybrać top3 artystów, których sprzedał mi Musiał, to Black byłby chyba w top1. Tak jak pisał Dev, to była jedyna płyta Colina, na którą faktycznie czekałem kiedy facet jeszcze żył. Rzutem na taśmę. Trochę szok, że to było już 9 lat temu.

Piosenkami zajmę się nietypowo, bo w kolejności Munlupowej. Na wstępie chce wspomnieć o mojej topce z tego albumu. „When It’s Over” to jest mój ulubiony kawałek Blacka w ogóle i w sumie Musiał trochę mi naniósł gnoju, bo miałem zamiar wrzucić go do bestki, a teraz to już nie ma sensu. No, ale ważne, że każdy słyszał. Piosenka ma absolutnie najpiękniejszy możliwy refren, pełen nostalgii i czaru. Nieraz tego słuchaliśmy z Musiałem, wspominając sobie Blacka i smucąc, że już go nie ma. Ze względów sentymentalnych niżej, ale generalnie na podobnym poziomie jest „Sleep Together”, taki mały kameleon, który zmienia się z każdym akordem. To jest niemal album sam w sobie. Taki subtelnie halloweenowy numer, z typowo blackowym refrenem. Jest to też jeden z tych kawałków, gdzie w wokalu Colina najbardziej przebija się Bowie. Jeśli mam wyróżnić jeszcze jeden utwór, w którym majaczy Thin White Duke, to będzie „Who You Are”. Muzycznie pięknie najntisuje gitarami. Wokal w rejonach Bowiego, a bardziej nawet w rejonach wokalisty Dead Sea Navigators (który też pobrzmiewa Bowiem, więc i tak wszystko kończy się na Bowiem). W kwestii tekstów, bardzo ładnie płynie „Good Liar”. Miła pościelówa. Relowa. „The Love Show” ma w sobie coś z przedostatniej płyty Red Box. Piękny refren, płynące akustyczne gitary i orkiestra, ale taka która nie walczy z każdym instrumentem o pierwszy plan, tylko wspomaga atmosferę w tle. „Not the Man” ma piękną, wiosenno-letnią atmosferę i trzymający za jaja tekst. Tutaj chyba najbardziej rozumiem ciśnienie Deva, żeby ten album wjechał w kwietniu. Nie mam pojęcia, jak to sobie Musiał policzył, że mu ta płyta wyszła na za dwa miesiące, ale mogę obiecać, że znajdę wtedy dla niej miejsce (jak i generalnie Blacka). Z bardziej unikatowych numerów, z pewnością: po pierwsze „Don’t Call Me Honey”, które wjeżdża w Amerykę, co Blackowi wychodzi zadziwiająco fajnie. Momentami brzmi to niemal jak jakieś Dire Straits, nawet wokal trochę zalatuje Knopflerem. Po drugie „Womanly Panther” atakuje tangiem. Black śpiewa tutaj jak Chris Rea. Nie do końca moje klimaty, ALE w takim wydaniu i tak to kupuję. „Ashes of Angels” to taki mix country i czegoś innego. Bardzo ładnie się rozwija, czego początek nie do końca sugeruje. „Sunflower”, coś co najwierniejsi depesze nazwaliby plumken. Na szczęście Black nie gra dla pospólstwa. Piękna ballada. „Stone Soup”, 100pro wiosenno/letnia nostalgia, albo zwykła tęsknota za tym okresem, kiedy akurat zbrzydnie jesień lub zima. W zbliżonym duchu, „Beautiful” kojarzy mi się z Momusem, podobna wrażliwość w minimalistycznej aranżacji. Co ciekawe, bardzo ładnie ta miniaturka zamyka album, ale nagle się okazuje, że wcale nie i wchodzi jeszcze „Parade”, które w zwrotkach kojarzy mi się mocarnie z „Love You to Bits” no-man. Przedziwny kawałek na koniec, zwłaszcza że nie brzmi jak nic, co wcześniej się na „Blind Faith” pojawiło. De facto, jest to też ostatni utwór Blacka ever. Może i dobrze, że to nie było „Beautiful”, bo serce by pękało za każdym razem (a i tak trochę pęka).

To jest płyta, która miałaby szansę znaleźć się w moim własnym best of, ale oczywiście pierwszeństwo ma tutaj Dev, jako naczelny fan Colina i człowiek, który sprzedał mi muzykę tego faceta w pierwszej kolejności. Nie ma tutaj słabych momentów, nie ma słabych piosenek, nie ma słabych refrenów, nie ma tu nic słabego. To jest jedna z najlepszych, o ile nie najlepsza wrzuta albumowa Musiała, będę po wsze czasy wdzięczny, że mnie z tym artystą poważnie zapoznał i nie będę tkwił wiecznie w piwnicy pt. „Wonderful Life” (swoją droga też doskonały album). Podobnie jak Dev, będę zawsze żałował, że nie miałem okazji zobaczyć Blacka na żywo. Nie warto się zbyt długo zastanawiać, trzeba łapać takie okazje.

Tak, czy inaczej, „Blind Faith” 100000/10, najlepsza wrzuta tej kolejki i na bank top5 całej zabawy.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 26 lut 2024 11:58

Śmiechowa sprawa, napisałem reckę w sobotę i zapomniałem wrzucić, cud że nie skasowałem xD

Black - Blind Faith

Blacka (gdyby nie bestka) znałem oczywiście jedynie znjego jedynego hitu i to był numer który latami srogo hejtowałem i na który miałem alergię, prawdopodobnie z uwagi na uwielbienie mojej mamy do niego. Powiedzmy że z czasem do niego się przekonałem ale Black nadal pozostawał dla mnie one hit wonderem aż okazało się że to taki ważny wykonawca dla niektórych tutaj i przyszło mi teraz zmierzyć się kolejny raz z albumem artysty znanego kiedyś a wydanym dużo później od jego okrytych sławą przebojów (przeboju). Zawsze z rezerwą podchodzę do takich rzeczy no ale zobaczmy jak to wyszło.

Album otwiera delikatne The Love Show serwując jako zapowiedź takiego akustycznego i kominkowego brzmienia z jakim przyjdzie się nam mierzyć na przestrzeni płyty. Smyczki dodają takiego vintage uroku całości jakby to był jakiś numer Sinatry chociażby. Po tym powiedzmy umiarkowanym wstępniaku dostajemy w twarz brzmieniami country w drugim na albumie Don't Call Me Honey. Utwór może i co prawda wyróżnia się jakoś na tle płyty ale jak dla mnie na minus, ten vibe pasuje mi tu trochę jak pięść do nosa. Good Liar przywraca ten spokojniejszy i pościelowy klimat jaki bardziej dominuje na płycie, ten numer mysle że mógłby mi podejść w grudniu, w okolicy świąt, koniecznie przy obfitych opadach śniegu i mrozie na zewnątrz. Czwarty utwór Sleep Together ma całkiem fajną melodyjkę na dzwoneczkach/cymbałkach czy co tam to było, ma ona dla mnie srogi vibe jakiejś czołówki serialu kryminalnego czy przygodowego, ma to aurę jakiejś tajemnicy czy zagadki. W numerze piątym czyli Womanly Panter wracamy do smyczków ale jest też perkusja charakterystyczna dość, całość ma jakąś taką rytmikę tango, widziałbym przy tym pary tańczące w jakimś paryskim lokalu. Krótkie te utwory dość.
Who You Are znów nieco bardziej sennie i kocykowo. Romantyczny kawałek chociaż tego typu muza u mnie nie byłaby nigdy wyborem na wieczór we dwoje, jako Murzyn wolę soulowe pościelówy niż popowe gitarowe ballady. Sunflower to na tym etapie najbardziej interesujący wybór dla mnie choć przy swoich dwóch minutach stanowi raptem przerywnik przy reszcie, mimo to wolę go od tego co dotychczas usłyszałem (pamiętam jak u Foxxa na płycie też najbardziej wolałem przerywnikowe Interplay). Jest lekko niepokojący jakby, fajny klawisz w tle buczy. Not The Man otwiera drugą połowę albumu, klimat trochę posępny na wstępie zanim człowieka nie uderzy w twarzy głośny refren, jeden z bardziej nośnych na tej płycie. Powiedzmy że jest to chociaż jedna z wyróżniających się kompozycji na albumie. Ashes of Angels trochę żywsze, wręcz przebojowe jak na tę płytę, poziom ciut podskoczył w tej części widać. Zupa z Kamieni to sentymentalna ballada która dla mnie brzmi jak jakiś James Blunt (z braku lepszych porównań, melancholijni panowie z gitarą to naprawdę nie jest moja bajka). Nawet chwytliwe to i buja, trzyma poziom dwóch poprzednich utworów, druga część płyty zdecydowanie się obudziła pod kątem chwytliwych refrenów i jakichś bardziej zapamiętywalnych kompozycji. When It's Over brzmi trochę jak pytanie które zadaję sobie chyba na tym etapie tego mocno spójnego brzmieniowo albumu ale to dopóki nie wjeżdżają smyki i kolejny wpadający w ucho refren, a że utwór krótki jak cała reszta to nie zdąży się nużyć. Beautiful znów nieco smutniejsze a z tym "you are so beautiful" Black ląduje tym numerem jako łącznik między Cockerem a wspominanym już Bluntem xd niemniej uważam że z tą swoją oszczędną akustyczną aranżacją numer jest dobry, zaskakuje mnie ta passa w drugiej części albumu! Zamykające płytę Parade jest nieco inne od reszty, pojawia się ciut takiego elektronicznego ambientu w aranżu, podoba mi się ta drobna odmiana, daje nieco oddechu na koniec a numer na szczęście nie odstaje poziomem od reszty tej połowy płyty.

Kurde, dziwna jest ta płyta serio. Do połowy niby te kompozycje są bardziej zróżnicowane a jednak mi nie leżą jakoś bardzo, dopiero wraz z tym przerywnikowym słonecznikiem jakby nadchodzi wiosna i płyta budzi się pod kątem refrenów i melodii, od tego momentu już jest całkiem nieźle. Chociaż tak jak wspomniałem śpiewający panowie to totalnie nie jest moja banieczka, to są klimaty po jakie nie zwykłem sięgać i z własnej woli nie wiem czy będę wracał, czas pokaże. Z jednej strony połowiczne uznanie mam dla tej muzyki a z drugiej na poziomie emocji trochę wzrusz ramion i jutro pewniej zapomnę już o niej. Niech to poleży i zobaczymy, może chwyci, może nie teraz, może nie za rok, ale za 10 kto wie?
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21808
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 26 lut 2024 12:00

Podoba mi się jak Murzyn instynktownie dzieli albumy na połowy.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 26 lut 2024 12:12

No dobra bo my tu pitu pitu a tak naprawdę zajrzałem Was poganiać nim nie zajarzyłem że moja recka nadal kiśnie w notatniku, zatem tego no, lećmy Panowie Wujas/mentos, wiosenka za rogiem już czeka
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 27 lut 2024 09:40

Black - Blind Faith

Dawno temu dev wrzucił utwór niejakiego Colin Vearncombe’a - Water on Snow. Utwór mnie szczerze zachwycił. Na tyle, że sięgnąłem po cały album. Posłuchałem parę razy i mimo, że album był niezły, to jednak żaden utwór nie dorównywał temu z bestki. Znalazłem oprócz Water on Snow jeszcze ze 2-3 dobre utwory. Reszta była taka sobie. Przyzwoita, ale bez szału. Najbardziej mnie uderzyły niedoróbki kompozycyjne. Świetne warunki wokalne Colina rozmywały się w mało wyróżniających kompozycjach.
Potem w 3-ej edycji bestki utworowej ponownie dev wrzucił Colina. Tym razem pod nazwą, z której jest najbardziej znany, czyli Black. Utwór Charlemagne znowu mnie podjarał mocno. Dlatego możliwość (przymus) przesłuchania album Blind Faith przyjąłem z dużym entuzjazmem. Liczyłem na zestaw pięknych i nastrojowych utworów. Moje oczekiwania były naprawdę ogromne, a wiadomo, że jak się czasami na coś mocno liczy, to można się przeliczyć. A wtedy zawód jest wprost proporcjonalny do oczekiwań.
Album Blind Faith pojawił się w bestce 3-go stycznia i właściwie już wtedy z marszu się za niego wziąłem. Od stycznia zacząłem uskuteczniać długie spacery, więc czasu na słuchanie bestkowych albumów miałem pod dostatkiem. No i właściwie codziennie przez 4 lub 5 dni z rzędu słuchałem Blacka. I z każdym dniem odczuwałem coraz większy zawód. Moje wygórowane oczekiwania nijak miały się do tego, co słyszałem w słuchawkach. Wydawało mi się, że znowu sprawy mają się podobnie jak z solowym albumem Colina. Genialny głos Vearncomba trochę marnuje się przy nieco mdłych i nie zapamiętywalnych kompozycjach. Brzmienie zdawało się być ok, ale kompozycjom brakowało jakiegoś rozmachu, czegoś wyjątkowego, chwytającego za serce. W końcu zniechęcony odłożyłem album Blacka korzystając z okazji, że do jego omawiania zostało jeszcze sporo czasu.
Powróciłem do niego ponownie w drugiej połowie lutego, kiedy przyszła na niego kolej. A stało się to dokładnie w ostatnią sobotę podczas sprzątania chałupy. I nie zgadniecie co się stało. Sprzątam sobie łazienkę, słucham kolejnych utworów i się zastanawiam, czy to aby na pewno ten sam album, którego słuchałem 1,5 miesiąca wcześniej? Nagle jeden utwór po drugim sprawia mi olbrzymią przyjemność. Cieszę się pięknymi i wyjątkowymi melodiami, cudnym klimatem na jaki od początku liczyłem. Dlaczego nie czułem tego od początku? Co się zmieniło przez te parę tygodni, że nagle album zatrybił bez problemu? Może to nie jest zimowy album. Może trzeba go słuchać w ciepłe wiosenne dni? A może po prostu potrzebowałem czasu, żeby się z nim jednak osłuchać, oswoić. Jednak jak się okazuje warto coś odłożyć na jakiś czas gdy nie idzie i dać muzyce i sobie czas.
Colin ma przede wszystkim genialny głos. Słuchanie go to naprawdę olbrzymia przyjemność. Od soboty przesłuchałem album sporo razy. I nie musiałem się już absolutnie zmuszać. Mimo 13 utworów album jest niezwykle krótki i nie wiadomo wręcz kiedy przelatuje. Może krótko o poszczególnych utworach.
Album ładnie otwiera The Love Show. Piękny smyczkowy instrument na początku (wiolonczela?). Potem pianino, gitara akustyczna i smyki w refrenie. Ładna linia melodyczna. Przyjemny otwieracz.
Don't Call Me Honey atakuje w inny sposób. Na modłę country. A dobre country nie jest złe. Skoczny utworek o bardzo ładnym refrenie. Podobają mi się te country gitary, ale i momenty z tą nieco mocniejszą gitarą.
Good Liar wraca na popowe tory. Znowu smyki, fajna gitara, klawisze. Bardzo przyjemna kompozycja. Niezwykle buja słuchacza.
Sleep Together w podobnym stylu. W ogóle sporo utworów utrzymanych jest w podobnej konwencji, przez co album jest bardzo spójny. Fajne cymbały pogrywają. Podobają mi się te dzwonkowate zejścia.
Womanly Panther to mój niekwestionowany faworyt. Od początku smyki rozbrajają. Melodia wokalu nieskończenie piękna. Cudnie Colin to śpiewa. No i ten walczykowaty rytm! Uwielbiam. Nie na darmo tak lubię Breath czy The Sweetest Condition.
Who You Are to kolejny spokojna i relaksująca piosenka z ładną melodią i gitarami. Takie utwory naprawdę działają niezwykle kojąco na słuchacza.
Sunflower to prosta miniaturka na pianino, ale bardzo przyjemna. Kojarzy mi się to trochę z no-man.
Not The Man ma piękny wstęp i wspaniałe, klimatyczne zwrotki. Aż żałuję, że refreny są utrzymane w zupełnie innym tonie. Oczywiście są dobre, ale trochę ten klimat ze zwrotek się rozmywa. No ale generalnie jest i tak super.
Ashes Of Angels powiela sprawdzony schemat. Dobra melodia, dobry aranż, ładne gitary. Znów jest króciutko, ale niezwykle satysfakcjonująco.
Właściwie nie wiem, czy dobrze robię opisując każdy utwór, bo o większości można napisać to samo. O Stone Soup też. To jest taki album, który po prostu bazuje na ładnych i przyjaznych kompozycjach, na kreowaniu przyjemnego klimatu. Colin nie sili się na żadne eksperymenty. Stosuje klasyczne i sprawdzone środki. I to się sprawdza.
Końcówka albumu jest niezwykle nastrojowa i piękna. When It's Over rozczula mnie po raz kolejny przepiękną melodią i smykami. Refren rozbrajający. To chyba jeden z trzech moich ulubieńców obok Womanly Panther i kolejnego w kolejce Beautiful. Gdy zaczyna się ta piosenka to mam wrażenie, że zaraz wjedzie wokal Arianny Savall śpiewającej Preghiera. Łudząco podobne. No i ten przepiękny refren.
Równie piękny jest Parade, w którym początek znowu kojarzy mi się z no-man. Ładne zakończenie tej pięknej płyty.
Hien wyrażał wdzięczność względem deva, że sprzedał mu muzykę Blacka. Ja też wyrażę wdzięczność przynajmniej za ten album, bo innych jeszcze nie znam. Na początku nie było łatwo, ale jak już załapało, to fest. Tak jak pisałem jest to muzyka nagrana raczej dosyć prostymi, klasycznymi i sprawdzonymi środkami. Ale absolutnie spełnia swoje zadanie. Daje słuchaczowi dużo radości, potrafi zrelaksować, uspokoić, wyciszyć. Nastrojowa i klimatyczna. Taka muzyka też jest potrzebna. I należy tylko żałować, że Colin tak nagle i przedwcześnie odszedł. Bo mógł jeszcze sporo dać muzycznemu światu.
I teraz sobie myślę, że albo solowy album Colina Water On Snow jednak nie jest tak dobry jak Blind Faith, albo też potrzebował tej przerwy na przetrawienie i muszę do niego ponownie wrócić.
Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4425
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?

Post 28 lut 2024 22:07

BLACK - PŁYTA NA KTÓREJ NIE MA WONDERFUL LIFE

Było w tej zabawie Big Black, więc siłą rzeczy musiało dojść do tej sytuacji, w której pojawi się "zwykłe" Black. Twórczość znam dość pobieżnie i wyrywkowo - jako nostalgiczny fan ejtisowych hitów i starej telewizji lubię Wonderful Life, swego czasu nawet robiłem podchody do pierwszego albumu, ale nie pamiętam, abym znalazł tam coś ciekawego poza tym hiciorem. Kawałek z BO tym, że ten zespół nagrywał nie tylko w czasach, w których żylem, ale jeszcze takich, które dość dobrze pamiętam naturalnie nie miałem pojęcia.

Po tylu doświadczeniach związanych z odsłuchiwaniem współczesnych płyt wykonawców popularnych w latach 80 nie spodziewam się już po nich, że będa nagrywać rzeczy brzmiące jak ich największe hity, tylko w wersji dla ludzi po czterdziestym roku życia. Z racji tego, że praktycznie w ogóle nie pamiętam wrzuty Musiała z bestki utworowej (dogrzebywanie się do mojej recenzji zajeło mi stanowczo za dużo czasu), zgodnie z niepisaną tradycją, spodziewałem się tutaj wszystkiego i niczego. Z racji tego, że album trwa jakieś 38 minut, to raczej więcej dobrego niż złego, no ale różnie to w życiu bywa.

Zacznę może od plusów. Podoba mi się otwieracz w postaci The Love Show. Jest bowiem po prostu całkiem ładny. Gdyby mi ktoś w ciemno puścił, to raczej bym nie podejrzewał że nagrał to autor tego wielkiego hitu, co to leciał w tle każdego pokazu mody emitowanego pod koniec Bliżej Świata. Zgrabne, urokliwe, sentymentalne bez sztucznej ckliwości i przyjemnie zaaranżowane. To zdecydowanie mocny punkt albumu, tak samo jak Good Liar, gdzie stężenie cukru w cukrze jest nieco wyższe, ale nadal jest to poziom jak najbardziej dla mnie akceptowalny.

Womanly Panther ma ciekawy klimat, trąci mi to trochę czymś pomiędzy Cohenem a Avalon Roxy Music. Jesli już bawimy się w jakieś porównania to ma to vibe jakiejś kawiarni kilkadziesiąt lat temu, w której zmęczony życiem koleś pije coca- colę i wspomina, że przed wojną to było. Trochę to upupione, trochę też mam wrażenie, że się urywa pod koniec nagle, ale w gruncie rzeczy podoba mi się to.

Wyszczególnię też Parade - zara tu przyjdzie Munlup i mnie wykpi, ale początek serio trąci mi Wilsonem, w sensie ta gitara serio momentami brzmi jakby była żywcem wyjęta z jakiejś płyty Porcupine Tree z lat 90. When It's Over nie ruszyło mnie może tak bardzo jak was, uważam, że to jest tylko i aż całkiem ładna piosenka, ale nie wykluczam, że kiedyś jeszcze u mnie zaskoczy, bo słyszę tu potencjał.

Ten kwartet to moi ZDECYDOWANI i bezapelacyjni faworyci, piosenki które mi się podobają i którym rozważam dawać szanse w przyszłości bo są, jak to mawia młodzież, okej.

Czy jest jakaś łyżka dziegciu czy coś na co mógłbym ponarzekać? Sunflower sprawia wrażenie sympatycznej, ale jednak miniatury - mam wrażenie, że był tu potencjał na coś większego i/lub konkretniejszego, którego do końca nie wykorzystano. Don't Call Me Honey za bardzo mi trąci jakimś country, moze i obiektywnie daje radę, ale to totalnie nie moja bajka i nie mój klimat, odstaje tu in minus.

Cała reszta... w sumie po prostu jest. Nie powiem, że jest zła - są to poprawne i spójnie brzmiące piosenki, po prostu wyrwane z kontekstu nie wyróżnią sie na tyle, bym mógł o nich napisać coś więcej niż MHM NOM FAJNE I TEN. Teoretycznie to powinna być jakaś wada, w praktyce to myślę, że potrzebuję nieco dystansu i innej aury za oknem, by móc stwierdzić to z pełnym przekonaniem.

Generalnie to nawet lubię atmosferę tego albumu i znalazłem tu parę piosenek dla siebie. Summa summarum faktycznie dostałem coś raczej dobrego niż złego.
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

DEPESZWIZJA 13
STATUS: A CO MNIE TO, ROBERT PROWADZI
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 29 lut 2024 08:58

Musiał podsumowuj i lecimy dalej
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6445
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 29 lut 2024 09:07

Kurde, to ja tak jednym-dwoma słowami, jestem naprawdę pozytywnie zaskoczony. A tak naprawdę to nie do końca zaskoczony, lub też zaskoczony o tyle, że właściwie wszystkim się podobało. Spodziewałem się łatwego prejzu od Kuby, albowiem on po prostu tę płytę zna od już prawie dekady, jak wspominałem - obaj żeśmy jej słuchali symultanicznie zaraz po premierze. Miło się czyta takie laurki, choć był to trochę handicap, a w ogóle to laurkę tę powinien przeczytać przede wszystkim Colin. Well, może patrzy z góry i czyta.

Fajnie, że Murzyn ostatecznie się przekonał, że Wujasowi kliknęło, Dragon tak niby pół na pół ale jednak też pozytywnie nastawiony, podobnie Mentos. Kurde, cieszę się. Wciąż uważam, że wczesnym kwietniem podeszłaby wszystkim trochę bardziej xD W sensie, wyciągnęlibyście esencję z tego albumu, bo on pachnie bardzo wczesną, ale już słoneczną, wiosną. Spróbujcie przy okazji! I spróbujcie Blacka tak w ogóle - Wuja, zwłaszcza Tobie polecam Water on Stone i Between Two Churches (oba albumy Blacka Blacka), a jak już znasz Water on Snow (to sam Colin), polecam też The Accused, które ukazało się rok wcześniej (też jako Colin). Nie zawiedziesz się.

Colin naprawdę był człowiekiem kosmicznie utalentowanym, jego zespół (kiedy to jeszcze był zespół pod nazwą Black) zaczynał nagrywać muzykę na rok przed debiutem Talk Talk, i - jak to ujął Kuba kiedyś - grał jak The Smiths przed The Smiths. Właściwie na każdej jego płycie jest coś wartego uwagi, i zastanawiałem się trochę, który krążek wrzucić dokładnie :D A tak się składa, że ja głównie wiosną i jesienią cisnę tę muzę, kwiecień i wrzesień przede wszystkim. Dopiszę się jeszcze do słów Hiena, warto sprawdzić cały jego debiut, który ma naprawdę sporo perełek do odkrycia. Wonderful Life to jedno, ale kurde, pozostałe 2 single, tj. Sweetest Smile czy Everything's Coming Up Roses, Just Making Memories, inne piosenki jak Finder, Sometimes For the Asking... Tak czy inaczej, dziękuję wszystkim serdecznie, lecimy dalej!
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 29 lut 2024 09:30

Na pewno wiosną powrócę do albumu. Zresztą już w weekend było dosyć wiosennie i od razu lepiej się słuchało.
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 29 lut 2024 09:34

Jedziemy zatem z BLA BLA CAR
mintaj pisze:
09 sty 2024 15:39
Ano wiszą. Nie wiem czy po tylu edycjach jestem was w stanie jeszcze czymkolwiek zaskoczyć, ale powiedzmy, że będę się starał i na przykład JESZCZE nie będę spamować bestek Suzanne Vegą.

France Gall - Babacar

Jak zapewne pamiętacie, France Gall już w jednej z edycji naszych forumowych zabaw się pojawiła. Wrzucałem... no też Babacar, rzecz jasna utwór i nawet pamiętam, że odbiór był pozytywny. Ktoś tam pochwalił, ktoś tam inny wrzucił do podsumowania edycji i nawet obyło się bez żartów nawiązujących do popularnego serwisu oferującego usługi wspólnych przejazdów. Skoro więc udało mi się przygotować jakiś tam grunt, to myślę, że odpowiednia jest dziś pora, by zaśpiewać mordom sto la.... wróć, zaprezentować PT forumowiczom większy wycinek twórczości tej Pani.

A pora jest moim zdaniem odpowiednia, gdyż - przynajmniej w moim Wrocławiu i w dniu w którym piszę te słowa - mamy zimę, na dodatek taką typową polską, mroźną i białą zimę, co to zaskakuje kierowców i generalnie paraliżuje wszystko. No i jakoś tak się śmiesznie składa, że ten album z tą porą roku mi się kojarzy, ale od razu zaznaczam, że w tym konkretnym przypadku nie chodzi o jakieś specyficzne, abstrakcyjne skojarzenie dźwiękowe, tylko o fakt, że poznałem tę płytę zimą.

Myślę se, że równie ważne, co ten fakt, było to, że była to zima roku pańskiego 2016. Jak zapewne pamiętacie z moich opowieści (bo raczej nie z aktywności internetowej - w tamtym roku nie wyskrobałem na tym forum ani jednego posta) rok ten wspominam dobrze, ale jednocześnie pamiętam, że zaczął się dla mnie dość przeciętnie. Tak się bowiem złożyło, że tamten etap w moim życiu był dość nietypowy, bo w przeciwieństwie do wielu innych okresów w moim życiu, w tamtym czasie w domu bywałem praktycznie gościem. Łączyłem dzienne studia z pracą, jednocześnie regularnie tłukąc się busikami do domu rodzinnego (jeśli oglądaliście kiedyś pierwszą scenę pierwszego odcinka Zmienników, albo kojarzycie ten dialog o bardzo dobrym połączeniu z "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?" to z grubsza tak zaczynał się mój typowy dzień w tamtym okresie).

Nie chcę tu jakoś romantyzować tego okresu, bo nie za bardzo jest co romantyzować, ani nawet demonizować, bo jednak nie trwał długo, choćby i z racji tego, że jednak na dłuższą metę tak się żyć nie da. Niemniej, jakoś tak się złożyło, że podczas tych moich niemal codziennych eskapad odkryłem mnóstwo rzeczy, po które bym w inny sposób nie sięgnął. Jedna z nich się tu już przetoczyła (patrz: Bananowy Song), ale tak sobie myślę, że chyba ważniejszym odkryciem była dla mnie opisywana tu France Gall. Nigdy jej nie zapomnę tego, jak odkrycie Ella Elle L'a (znałem ten kawałek wcześniej, ale tylko z coveru Kate Ryan - btw czy ona kiedykolwiek nagrała cokolwiek własnego? xd) pomogło mi wytrzymać spędzenie jednego zimowego popołudnia w śmierdzącym blachosmrodzie, w którym to z racji przepotężnych korków musiałem spędzić znacznie więcej czasu niż zazwyczaj.

Wkręta trwała parę dobrych dni, jak to u mnie zazwyczaj bywa. W tym miejscu powinienem poutyskiwać sobie na fakt, że niepotrzebnie usuwałem i zakładałem konta na laście, bo już nie jestem w stanie zweryfikować kiedy to konkretniej miało miejsce i ile odtworzeń nabiłem, ale pewnych rzeczy już nie przeskoczzę. No w każdym razie tak się śmiesznie złożyło, że był to jeszcze okres, w którym jeszcze chciało mi się trzymać ręke na pulsie i eksplorować muzykę, chociaż już znacznie mniej intensywnie niż do niedawna. W każdym razie na tyle, że w tym krótkim okienku, gdzie miałem chwilę jakiegokolwiek czasu dla siebie, sięgnąłem po cały album, z którego pochodzi powyższy singiel. I wiecie co się okazało?

No się okazało, że jest bardzo dobry. Ja średnio lubię te teksty o tym, że jakiś album X został nagrany przez dojrzałego artystę po przejściach i tym podobnych, bo jednak trochę mi to trąci pustosłowiem z presskitów, ale tak się śmiesznie składa, że takie słowa mi się tu cisną na klawiaturę. Przynajmniej w kontekście wcześniejszej twórczości Isabelle Geneviève Marie Anne Gall (nie, nawet we Francji nikt nie nazwałby swojego dziecka nazwą własnego kraju), która generalnie nie wywołała we mnie jakichś szczególnych emocji, ale tak czy siak dostajemy tutaj dziewięć więcej niż rzetelnych, świetnie wyprodukowanych, dobrze skomponowanych popowych kawałków.

O tytułowym sporo napisałem, o ELI ELI napisali sporo już inni - te rzeczy są jak najbardziej świetne, ale nieco ograne. A warto zwrócić uwagę na tzw. deep cuty, których jest tu mnóstwo, w przeciwieństwie do nijakich momentów. Ot, chociażby otwierające płytę Papillion de nuit, które urzeka swoją chwytliwością czy zajefajnym MOSTKIEM. Czy Urgent d' attendre jest maksymalnie ejtisowe i maksymalnie spoko. Dancing Brave to bardzo sympatyczna ballada. To parę moich luźnych typów, które bym wyróżnił, aczkolwiek gdybym uważał, że reszta jest niewarta wzmianki, to by ta płyta się tu nie pojawiła.

No i jak to, prostytutka wodna, brzmi!

Dobra, co ja będę pieprzyć: bierzcie i słuchajcie tego

https://www.youtube.com/playlist?list=O ... cGG_pT_G7Q
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 29 lut 2024 12:07

Czm pół na pół, jedna z lepszych płyt ostatnio xd
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 29 lut 2024 12:15

Dragonowi nawet jak się coś podoba to pisze, jakby marudził. ;)
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 01 mar 2024 12:22

France Gall - Babacar (1987)

Seba ZASKOCZYŁ pozytywnie. Nie liczyłem na kolejną obecność Pani Gall w uniwersum bestek, no ale panowie już mnie przyzwyczaili do pewnej zależności. Nawet wrzutka całkiem inna od zarzuconego osobistego standardu kryje znacznie poważniejszą historię, którą za jakiś czas poznamy. Albo demencja atakuje, wiadomo, albo to pierwsza taka sytuacja zainicjowana przez Weird Seb Mietkovica. Następnie jak nic będzie Suzanne Vega. W ogóle Mentos w drugiej dziesiątce na razie serwuje same asy. Może tylko ten Peter Gabriel stanowi lekkie rozczarowanie, ale to zdecydowanie kwestia osobistego problemu z jego muzyką na dłuższym dystansie.

Dobrze było ruszyć z marszu zaraz po odstawieniu Blacka. Czekała na mnie rzecz trochę podobna do tego co wychodziło w Polsce. Po wszystkich Sośnickich, Jurksztowicz, Frąckowiakach i Urszulach taki francuski odpowiednik (wadliwe porównanie, ale pewnie wiecie o co cho) może jest nowinką, odświeżeniem, ale w formacie dobrze znanym. Nawet to oszczędne brzmienie, plastikowa perkusja, dziwne podobieństwo niektórych kawałków do siebie... twoja płyta brzmi znajomo i tyle. Dobrze zrobiona muzyka środka, a może nawet bardziej przebojowa, faktycznie z potencjałem na skuteczny atak radiowy. Nowa francuska fala, a nie mimo wszystko trochę staromodne polskie pisarstwo pozbawione takiej lekkości, swobody.

Podoba mi się już samo ułożenie kawałków. Potencjalny przebój, oddech, przebój, oddech, tak do samego końca. Od samego początku miałem wiele momentów, gdy myślałem: hmm, ja już gdzieś to słyszałem. Papillon de nuit, tutaj coś kołatało w zwrotkach. Kawałek można by rzec z powerem, ale naprawdę dobrze napisany. Dobre wokale, efektowny kontrast zwrotka/mostek/refren. Jak to przechodziło wtedy, że w pop rocku dawało radę zmieścić albo soczyste synthy albo też dobre, ale bardziej kanciaste, cyfrowe klawisze? W drugiej połowie dzieje się małe Tangerine Dream albo inne kino klasy B, może nawet właśnie z 1987 roku. Od razu musiałem polubić. Frąckowiak miała polskie Dancing Queen (lecz nie ABBAesque), no to France Gall ma Dancing Brejw. Pościelowy przystanek, ma w sobie urok TAMTYCH LAT. Obowiązkowy saksofon, wtedy prawie zawsze działało. Całkiem okej. Pod trójką mieszka dobrze znana sąsiadka. Po kilku odsłuchach całości to wcale nie jest najlepszy kawałek tutaj, ale i tak mocno żre. W kolejce nie mogło wygrać z Żarem, są nieprzekraczalne granice. Wtedy pisałem, że raczej nie chciałbym sprawdzić całości... zwracam honor. Solówka saksofonowa czyste złoto. Następny track zaczyna się jak instrumentalna wariacja Babacar. Sprytne leniuchowanie, choć pewnie wielu może to nie pasować. Mi się podoba, więc nie narzekam. Tutaj zgodnie z tezą powinien być oddech, ale w sumie mamy taki miks. Całkiem spokojny, niepozorny kawałek, ale z kolejnym zarażającym refrenem. Trudna sztuka zrobić coś ciekawego z "la, la" na początku. Cud nastąpił. Kawałek o lekko tajemniczej atmosferze.

Stronę B otwiera Ella Ella. Dwa lata temu byłem w drużynie Kate Ryan. Teraz pokornie schylam głowę jako cham przed Panem Michelem Bergerem i jego ekipą, która jest the best. Jak już dobrze znam klasyka i gdy wypada dobrze to odświeżenia czy bardziej klubowe rozwiązania mocno tracą. Zresztą nie trzeba próbować na nową elektroniczną modłę, by wyszedł chłam. Sprawdźcie sobie zbrodnię na Szukaj mnie w wykonaniu Rusowicz. Ejtisy kocha się z całym dobrodziejstwem inwentarza, a ja mam słabość do produkcji w tym stylu. Nie muszą być tak gitarowe, ale wrażenie dość zbliżone. Evidemment najbardziej oczywisty oddech, wreszcie. Jurksztowicz nie miała szczęścia trafić na tak dobrze skrojone usypiacze. Niby z patosem, ale płynie leciutko na tle całej klawiszologii, basu. Początkowo odnosiłem się z rezerwą. Przy podsumowaniu stawiam na pewno wyżej niż Dancing Brave. Generalnie nigdzie nie można się bardziej przyczepić, poziom jest całkiem wysoki od początku do końca. Chanson d'Azima trochę jak wygarnięta z przygodówki dziejącej się w tajemniczej, mrocznej lokalizacji. Najmniej wyraziste z tych szybszych. Dla kontrastu następny kawałek znów mocniejszy. Bije z niego pewność siebie, jakaś zadziorność. Ja bym to widział jako motyw w czołówce serialu z rezolutną kobietą - główną bohaterką, która nie da sobie w kaszę dmuchać w wielkim mieście, żaden ziutek jej nie podskoczy. Taa, muzyczna afirmacja momentu otrzepania się z kurzu, postawienia głowy do góry i pewnego marszu naprzód. Na koniec czeka nieoczekiwany, ale bardzo pozytywnie odebrany brylant. Robi się trochę tanecznie, melodramatycznie. Jak taka ballada pod spokojne pląsy. Ten obrazek trochę psują cyfrowe trąby i ostrzejsza gitara. Mimo wszystko jest tu dziwnie melancholijne. Zakończenie z nerwem. Niby zmierzało w dobrą stronę, a zostało niewyrażone coś więcej. Pięknie serowy pompatyczny finał to najlepsza możliwa klamra płyty. Świetny kawałek.

Także ten... obok Royksopp najlepsza płyta kolejki. Przy stoliku siedzi też Black, ale najpierw pozwolił usiąść szanownej pabi. Akurat ta przygoda przypominała spacer po dobrze wydeptanej ścieżce pośrodku terenów zielonych. Krajobraz dobrze znany z rodzinnych stron, dość oczywisty, ale tym razem jestem w miejscu, którego do tej pory nie odwiedziłem. Podoba mi się to nowe otoczenie. Zostanę na dłużej.

PS Okładka też przyjemna. Urokliwa kobieta w równie dobrej fryzurze z epoki. Wszystko mi mówiło, że musi się skończyć dobrze.
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 02 mar 2024 10:09

France Gall - Babacar

Nie będę ukrywał że kiedy mentos wrzucił ten album do bestki byłem zaskoczony. Ejtisowy francuski pop, jeszcze w dodatku z końca dekady bardziej? Ok, wrzutka utworowa była spoko ale umówmy się - albumy raczej średnio znanych artystów przeważnie rzadko potrafią utrzymać poziom swoich one hit wonderów - to trochę przenośnia ale wiadomo ocb myślę. A tu mentos wchodzi cały na biało, rzuca nam w twarz albumem France Gall i pisze że na pewno lepiej niż rzetelne, dobre popowe kompozycje, świetna produkcja itede itepe, no to myślę sobie - CHYBA miał powód, chyba wie co mówi. Zobaczmy jak to wyszło w praniu u mnie...


Papoillon de nuit to dość przebojowy kawałek otwierający album z biglem. Siedzę, słucham tego, patrzę na tą okładkę i mam w głowie myśl że to trochę taka francuska odpowiedź na Kim Wilde xd kiedy wchodzi mostek i słyszę tą gitarę podświadomie czekam na to wejście xddddd:

https://youtube.com/shorts/rG29paRp0_g? ... aCgs3oOO1j

Ogółem wpadający w ucho numer.

Trochę szkoda że zaraz po tym wpadamy w balladę Dancing Brave. Brzmi ogólnie jak pop ballada z epoki, trochę jak coś co faktycznie mogłoby ujrzeć światło dzienne na naszym rodzimym podwórku w wykonaniu Bajmu czy innej Jurksztowicz. Nie bardzo rozumiem o czym jest ten refren. Troszkę mi czegoś brak w tym numerze. Trzeci jest znany nam już przebój Babacar który zdaje się nawet pochwaliłem w utworowej i mogę uczynić to również teraz. Podoba mi się bas w tym numerze, choć mało go, oraz chwytliwy refren. Highlight albumu, dobry wybór do utworowej. Rasowo ejtisowa końcoweczka z saksem. Czwarty utworek jest nieco bardziej low-key ale wciąż w jednym kanale dostajemy funky gitarę wszechobecną na tej płycie a potem żywszy chwytliwy refren. Piąta jest Ela, nie jestem fanem tego numeru jakoś, niemniej mogę przyznać że oryginał France Gall lepszy od odświeżonej wersji. Szósta jest ballada Evidemment. Aranżacja nawet całkiem przyjemna ale trochę męczy mnie już ten żabi język, mentos tego nie wie ale tak naprawdę nie przepadam za językiem francuskim. Żeli papą, taka sytuacja. Siódmy utworek ma charakterystyczny nieco dziwny rytm, coś co kojarzy mi się z ejtisowym Gabrielem albo Kate Bush. Powiedzmy że jest ok ale bez szału też. Za to Urgent d'attendre z miejsca uznałem za wyróżniający się przeboik na tym albumie, dobry chwytliwy refren i te jej uuu śpiewy. Na koniec numeru jeszcze chóralne podbicie refrenu, skuteczny patent. No i na końcu jeszcze jedną balladę otrzymujemy, bardziej organiczną w brzmieniu tym razem niż poprzednie. Znów charakterystyczna gra na gitarze jak w paru innych utworach. Później wejście paskudnych dęciaków z klawisza i krótkie ostrzejsze solo gitarowe. Zdecydowanie najciekawsza z ballad.

Przyznaję że mentos zachwycał się tym albumem ale ja trochę nie wiem czy jest czym. Jak na moje ucho typowa albumowa pozycja z epoki - jest dość rzetelnie przez większość czasu, jaśniej błyszczą Babacar oraz Urgent d'attendre. Produkcja nie wyróżnia się jakoś bardzo na plus, nie jest może całkiem płasko i mdle ale tłuszczu też niewiele, raczej dość generycznie (nie mylić z archaicznie). Dancing Brave moim zdaniem fatalnie umieszczone na drugiej pozycji w trackliście, to mogłoby zamykać album lub stronę A i zyskałoby z miejsca IMO. Trochę rytmicznej gitary porozrzucanej po płycie, niewiele fajnych basowych akcentów, rasowe synthy, typowy soczysty reverb na perce jednak często brak mi jakiegoś wyróżnika w tych aranżach, czegoś co przejęłoby ster, zapamiętywalnych melodii może, numery są może rytmiczne ale prowadzi je głównie perkusja i wokal. Nie wyróżnia się moim zdaniem ta produkcja na tle wielu innych, kawałki miewają dobre refreny, ballady wypadają słabiej. Dla mnie rzetelny ejtis pop ale w przypadku wrzuty od mentosa - trochę rozczaro jednak, miewał ciekawsze płyty.
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 02 mar 2024 14:09

Może do czasu napłynięcia wszystkich opinii wreszcie sprawdzę film...
Nie ma jakiegoś ogólnego tematu bestkowego, więc dopiszę tutaj, że wreszcie dotrzymuję słowa. Abstrahując od filmu, zaskoczyło mnie, że bonus track w reedycji też był użyty w tej ambitnej produkcji...
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 02 mar 2024 14:12

Best of Porn, jest to jakaś myśl...
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8178
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 02 mar 2024 14:14

Best of Porn, ale zgadujemy jak w Depeszwizji
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16778
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 03 mar 2024 02:16

Opis albumu pani Gall będzie za chwilę. Póki co chciałbym jedynie napisać, że jest na last takie czarno-białe zdjęcie Blacka z beretem w dłoniach, które mnie kurde naprawdę rozczula.
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11539
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 03 mar 2024 13:03

Długa ta chwila xd
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup