Best of Forum (Edycja albumowa)

Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8181
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 23 sie 2022 15:47

le podsumowanie

Fajna kolejka, bo każdą płytę odbieram zupełnie inaczej. Średniaczek Honeyroot... dziś już praktycznie wszystko wyleciało z głowy. Potem Fiszmanse dysonanse, tutaj w związku z wrzutą było najwięcej poszukiwań czegoś więcej. Do Birdy wracałem najczęściej - tutaj najlżejsza płyta, dobrze pamiętam najlepsze momenty, pomału nadchodzi najlepsza pora do takiej muzyki. Moev dzieli los Poetów, ale coś mi tam w głowie pobrzmienia. Nie, Honeyroot było lepsze. Na końcu powrót tam, gdzie byłem. Houdini na pierwszy raz dostało parę ładnych razów, ale cieszę się, że są chętni na powroty. To najmniej pewna propozycja ode mnie jak do tej pory, teraz już pójdzie to, co powinno pójść, mam nadzieję że przez to zrobi się znów mniej bezpiecznie hehe

Podium takie: Fiszmans potem Birdy a potem dopiero Pink Floyd.
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16780
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 23 sie 2022 16:19

Hien pisze:
23 sie 2022 15:30
Jakieś muzyczne pamiątki z urlopu zyskałeś dzięki nam? :D
No ba.
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 23 sie 2022 18:15

No dobra Panowie, bo reszta podejrzewam swoje trzy grosze podsumowanka wtrąci na spokojnie w swoim czasie to może to zrobić równie dobrze przy okazji wrzucania albumu.
Wobec powyższego zapraszam do kolejnej rundy która będzie nam żegnać lato i za miesiąc witać jesień. W sobotę ruszam na urlop więc możecie nie spieszyć się z recenzjami pierwszej płyty, zyskam dzięki temu na czasie i nie będę się spinał podczas wypoczynku że z czymś zalegam, jak ktoś coś wrzuci jeszcze dziś to od jutra za odsłuchy pilnie się zabiorę aby być jak najbardziej na czasie ze wszystkim.
.
.
.
.
.

W międzyczasie zapraszam do odsłuchu...

.
.
.
.
.
.

Pink Floyd - Wish You Were Here
(1975)

Ha, mam Was robaczki :D Niby fanem proga nie jestem, niby PF coś tam ledwo znam a jednak, jednaaaak - ten album znajduje się w moim top 10 życia, a może i nawet top5? Nie wiem czy jako top5 ulubionych ale myślę że może top5 najlepszych albumów jakie słyszałem. Kisiłem go od początku gry tak naprawdę z dwóch powodów, po pierwsze bo wydaje mi się że znajdzie się tu parę osób które możliwe że znają ten album o wiele lepiej i dużo lepiej by go opisały, a po drugie trochę po cichu z tego względu liczyłem że ktoś mi go ukradnie a w zamian zyskam dodatkowy slot na inny album hehe, taki jestem cwany. No ale, nie będę czekał w nieskończoność a skoro mentos poleciał z The Dark Side of The Moon które w końcu mogłem nadrobić to nie będzie chyba lepszego momentu w naszej grze by puścić album który Floydzi nagrali jako następny, ogólnie trudno może być o sytuację by w tej grze padły pod rząd dwa kolejne albumy tego samego wykonawcy i by nie było to naciągane jednocześnie z naszej strony, a tu akurat nie jest bo ten album miał się w pierwszej dziesiątce pojawić u mnie od początku gry.

No dobrze, ale zacznijmy od początku, jak to się stało - Murzyn i Floydzi? Tu trochę beka bo jakżeby inaczej, album ten w pewnym sensie poznałem pchnięty do tego przez... GTA. No ale jak to GTA, wszak żaden ich numer nigdy nie trafił do żadnej z tych gier, ale ale, tak się złożyło że z 10-12 lat temu siedząc na bezrobociu dość namiętnie grywałem w San Andreas przez neta na jednym z popularnych serwerów Role Play. Serwer ten posiadał swoje własne forum na którym to był też założony przez kogoś temat muzyczny. Pewnego dnia w tym temacie jeden koleżka wrzucił pierwszą część utworu Shine On You Crazy Diamond, którego posłuchałem i pozytywnie mnie zaskoczył. Bardzo zapropsowałem ten numer i od tamtej pory tenże koleżka którego w sumie nie znam jak to ludzi z neta z innych zakątków świata - ale do dzisiaj pamiętam jego nick/nazwisko którym posługiwał się w grze - stał się jednym z moich ziomeczków OOC czyli Out Of Character, mówiąc inaczej prywatnie a nie jako postać w grze, choć i nasze postacie od tamtej pory też miewały interakcje różne. Po wspomnianym utworze (a raczej pierwszej części) sięgnąłem po resztę albumu i się wkręciłem. Tytułowe Wish You Were Here znałem wczesniej z VH1 bo latał klip koncertowy jakoś a.d. 2006 bodajże i moja mama lubiła a ja się krzywiłem wtedy jeszcze bo to MUZYKA STARYCH była dla mnie. Będąc te parę lat starszym już mnie to tak nie gryzło choć nawet trzydziestki na karku nie miałem, ogólnie powiem że bardzo mnie zachwyciło brzmienie tego albumu po prostu. Dwuczęściowe Shine On You Crazy Diamond to czysta poezja dla uszu, gitary (zwłaszcza to wejście po pierwszym wyciszeniu), synthy, saksofon, cud miód i orzeszki. Numer o ile wiem poświęcony jest byłemu muzykowi PF Sydowi Barrettowi który rozstał się z nimi prawdopodobnie przez problemy natury psychicznej. Swoją drogą Barrett ostatni raz widziany był przez członków grupy kiedy odwiedził ich w studio właśnie podczas nagrywania wspomnianego "Shine On...". Welcome To The Machine to utwór czarujący mocno syntezatorami, najbardziej dramatyczny z płyty i traktujący o cieniach showbiznesu i całej machiny muzycznego przemysłu. Podobną tematykę porusza Have A Cigar, brzmiący najbardziej może radiowo z płyty, zawierający w tekście niejako typowe słowa cynicznych muzycznych managerów będących ignorantami i nie dbających o artystów, dobry przykład stanowi choćby wers "oh by the way, which one's Pink?" ("a tak w ogóle - który to Pink?" Tak jakby nazwa grupy Pink Floyd pochodziła od hipotetycznego lidera grupy o imieniu Floyd i ksywce Pink). Wish You Were Here to sentymentalna akustyczna ballada i chyba jeden z bardziej znanych numerów tej kapeli, traktujący trochę znowu o postaci Syda Barretta. Zamykająca album druga część Shine On You Crazy Diamond z kolei zawiera w sobie zajebisty fragment z funkującymi gitarami i synthami, prawie że pobrzmiewający P-funkiem grupy Parliament-Funkadelic o którym to brzmieniu wspominałem już przy okazji numeru Unidentified (Flying Being) który wrzucał Melki.

No dobra, dobra, ale Wy - albo przynajmniej większość (obstawiam że wszyscy poza shodanem może) to wszystko dobrze już pewnie wiecie a nawet mnie za moment poprawicie z faktami, nieważne, nie zdziwię się jeśli tą wrzutą kradnę komuś album bo dla mnie on jest wyjątkowy i kompletny jako dzieło, tu nie ma jednego zbędnego dźwięku - co ciekawe wcześniej miałem takie wrażenie z innym albumem lat 70. który może później wrzucę, dość powiedzieć że wówczas myślałem że to już domena lat 70., że kiedyś to było, grali MUZYCY a potem przyszły komputery i byle amator muzykę tworzyć mógł. Mam nadal olbrzymie braki jeśli chodzi o Pink Floyd, czy sięgnę po więcej? Pierwotnie w tym miejscu opisu pisałem że nie wiem, że chyba inne albumy mogą nie chwycić ale po seansie z Dark Side of the Moon wiem że w swoim czasie na pewno pójdę dalej w dyskografii i sprawdzę chociaż albumy do The Wall włącznie. Póki co zapraszam do powrotu do Wish You Were Here a jeśli są tu jakieś świeżaki to pozazdrościć tylko Wam tej dziewiczej podróży mogę (oczywiście będę zwłaszcza ciekaw co powie mister shodan który uwielbia przecież The Sky Moves Sideways porków).

https://youtube.com/playlist?list=OLAK5 ... eL2S_bO4bw
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8181
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 23 sie 2022 18:46

Top xD moment 2022 roku
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 23 sie 2022 19:00

Top of the Trolls 2022 :8
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4425
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?

Post 23 sie 2022 19:33

Ja tam zanim przejdę do swojej wrzuty, też tylko szybciutko podsumuję letnią kolejkę (tego lata nie będę podsumowywał, bo było gorące, frustrujące i do dupy).
Fishmans zajebiste i fajnie, żem dzięki tej zabawie poznał już całość z tej osławionej trylogii, którą tak bardzo się zachwycał Munlup (zazdroszczę swoją drogą tamtejszej zajawki - ja nie pamiętam kiedy coś takiego ostatnimi czasy przechodziłem), summa sumarum super była też Birdy, będę pewnie wracał do tej płytki jakoś jesienią. Houdini to coś, co pewnie siadłoby mi z 9 lat temu, bo teraz ni cholery tego typu grania nie czuję, Moev to ładna wydmuszka, a Honeyroot miewa momenty, ale to też jakaś ciekawostka raczej. Generalnie bywało lepiej, ale nie było też jakoś źle
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

DEPESZWIZJA 13
STATUS: A CO MNIE TO, ROBERT PROWADZI
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16780
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 23 sie 2022 19:54

Alicia Keys – HERE (2016)

Już Wam kiedyś opisywałem, jak to od zawsze olewałem takich wykonawców jak Alicia Keys. Aż przyszedł ni z gruszki, ni z pietruszki moment, kiedy po prostu zapragnąłem posłuchać Alicii. Tak po prostu. Było to równo rok temu. Pamiętam tylko, ze zaczęła mnie wtedy interesować muzyka R&B i soul. Pewnie dlatego pomyślałem o Keys. No bo o kim innym mógłbym pomyśleć w kontekście tych gatunków?
Pierwszą ściągniętą płytą było akurat jej najnowsze wydawnictwo zatytułowane Alicia. I mocno się wahałem na początku, czy właśnie tego albumu nie wrzucić. Jednak zdecydowałem, że HERE pociąga mnie bardziej klimatem.
Płyta jest mocno „czarna”, to takie oldskulowe R&B/soul z domieszką bluesa, a nawet hip-hopu.
Pierwsze co mnie urzekło już na wstępie, to okładka. Alicia w tej rozczochranej burzy włosów wygląda po prostu szałowo i efektownie.
Album ma niby aż 18 utworów, ale spokojnie – aż 5 z nich to krótkie interludy.
Moje ulubione utwory to bluesowy, zapierający dech w piersiach Illusion Of Bliss i akustyczne Kill Your Mama – dwa numery, gdzie Alicia pokazuje po prostu wszystko, co ma najlepszego w głosie. A ma się naprawdę czym pochwalić.
Dalej The Gospel, Pawn It All, She Don't Really Care 1 Luv, Work On It, More Than We Know, piękna ballada Where Do We Begin Now, Hallelujah, In Common. W sumie widzę, że wymieniłem prawie cały album. Ale tutaj po prostu nie ma słabego utworu. Wszystkie piosenki są ulubione. Naprawdę uwielbiam płyty, kiedy nie ma na nich choćby słabszego momentu, bo co numer, to serce szybciej bije.
Kompozycje na HERE są naprawdę bardzo dobre, świetnie zaaranżowane i wspaniale zaśpiewane. Wrzucałem już tutaj różne panie, ale chyba żadna nie miała w sobie tyle charyzmy i tak genialnego wokalu. Na HERE jest tyle cudownego „brudu” w jej głosie!
Nie ma co więcej się tutaj rozwodzić, bo nie umiem opisywać kwieciście i fachowo muzyki. Brakuje mi na to wiedzy. Wolę raczej jej słuchać i Wam też to radzę.

https://www.youtube.com/watch?v=c6ERlCt ... JZ&index=1
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8181
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 23 sie 2022 22:45

Ja z albumem zamelduję się jutro później po południu
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
devotional
Posty: 6445
Rejestracja: 26 lut 2005 18:00
Ulubiony utwór: Master And Servant
Lokalizacja: bezdomny

Post 24 sie 2022 00:55

Ja wskakuję już teraz PT Forumowicze, z prawdziwie końcolatowym wydawnictwem.

Wild Nothing - Nocturne (Captured Tracks, sierpień 2012)

https://youtube.com/playlist?list=PLZs2 ... ObIAjZ5EQn

Wild Nothing to kolejna rzecz, jaką Wam zapodaję, która jest Musiał-core as fuck. Znam osoby, które uwielbiają to brzmienie (pewien mój kolega od PotF), znam i takich, którzy nim szczerze gardzą (mój kolega od TCO) i tacy, którzy uważają je za pastelowo cheesy (mój kolega z tego forum), przez co ciężko je traktować poważnie. Nie pomaga fakt, że Jack Tatum, założyciel i na dobrą sprawę jedyny stały członek zespołu obok swojego hipsterskiego wyglądu ma też cokolwiek bardzo specyficzny głos. Jak trzeba brzmieć głęboko i nisko to brzmi, ale w większości jest raczej... sami zobaczycie. Mnie to nie przeszkadza, a przeciwnie, uważam, że dodaje kolorytu tej muzyce. A co to za muzyka właściwie? Otóż dream pop. Ale nie taki a la wczesne 4AD, tylko Captured Tracks właśnie, a więc wytwórnia, która lubowała się (i nadal się lubuje chyba) w takich hipsterskich brzmieniach - DIIV, Beach Fossils, Dum Dum Girls, Thieves Like Us czy ofc już dawno przebrzmiały Mac DeMarco. Tatum zaczynał w swoim pokoju z jedną gitarą i jednym klawiszem, wrzucał muzę chyba jeszcze na mySpace aż ktoś zasugerował mu wysyłkę materiału do jakiejś wytwórni. I tak w 2010 ukazał się jego pierwszy album zatytułowany Gemini. Jest... nienajgorszy (ma kilka highlightów, takich jak tytułowy, Chinatown czy The Witching Hour), ale nie tak dobry, jak ten drugi, ten, który Wam zapodaję. Nocturne wyszło w sierpniu 2012, a ja Wild Nothing poznałem w czerwcu tego samego roku - załapałem się więc na świeżutką premierę, mniej więcej wiedząc, czego się mogę spodziewać. Jest ckliwie, sentymentalnie, jest - jak najbardziej - cheesy, są reverby na gitarach, naprawdę dużo reverbów, nie, to naprawdę OD CHOLERY reverbów, lekko plastikowo brzmiąca perkusja, przepuszczony przez tysiąc multiefektów bas, a to dopiero początek zalet! Ja oczywiście - jak ktoś mnie kiedyś dawno temu określił na tym forum (Bojdis Ty dziadu) - mam w sobie duszę "romantycznego prawiczka", więc w odpowiednich okolicznościach taka muzyka jest dla mnie right in the feels. No i okoliczności poznania były bardzo sprzyjające.

Lato 2012 było dla mnie mocno specyficznym okresem, w teorii wiele miesięcy już minęło od Pewnych Smutnych Wydarzeń (które już gdzieś tam zdążyłem pobieżnie opisać), było lato (a wtedy paskudna jesień), zresztą bardzo ciepłe i przyjemne, miało co prawda wyglądać zupełnie inaczej, niż wyglądało (głównie pod kątem twórczości muzycznej i pewnej paskudnej nocy z 4-go na 5-go lipca), ale źle nie było. Jednocześnie cały czas towarzyszyło mi okrutne poczucie rzewności, jakaś chandra wisiała mi nad łbem. Lipiec i sierpień spędziłem albo jeżdżąc rowerem byle gdzie, albo grając w Skyrima, albo też siedząc na sali prób z Hienem, gdzie nagrywaliśmy różne mocno psychodeliczne rzeczy. Jedynym wyłomem był Woodstock, na który pojechałem po raz pierwszy i ostatni w życiu na początku sierpnia. Ale też w oddali majaczyło coś bardzo ważnego dla mnie - już wtedy wiedziałem, że zaraz opuszczam Zgierz, bowiem zachciało mi się wielkiej wyprawy, pakowałem rzeczy i zwiewałem do Warszawy. Akurat na koniec września, który zresztą też był wciąż bardzo letni. Tylko że to lato na przedłużce było... sztuczne trochę. Nie miało w sobie ani odrobiny przyjemnego klimatu, raczej posępność i tkliwość, rzekłbym wręcz, że to nie lato już było, a zdająca się trwać w nieskończoność jesienna uwertura. Było parę albumów, jakie towarzyszyły mi w tamtym okresie (gdzie generalnie wsiąkałem w hipsterskie brzmienia), ale Nocturne było najlepsze i najbardziej zapadło mi w pamięć. Stęskniony głos Tatuma, melodyjne gitary, dudniące gdzieś w oddali, a jednak całkiem blisko klawisze, narastające ściany dźwięku przywodzące na myśl jakieś shoegaze'owe rozwiązania, a jednocześnie, no, po prostu - pop. Ale dobry. Na naprawdę dobrym - moim zdaniem ofc - poziomie. Od otwarcia płyty (pierwszy z niej singiel), przez sentymentalne Midnight Song, Through the Grass, Only Heather, po dające chwilę oddechu Disappear Always. Ale już za rogiem czai się bodaj najbardziej "odpustowy" numer na albumie, który jest jednocześnie naprawdę czarowny, choć naiwny. Ani trochę mi to nie przeszkadzało, czy to wtedy, czy teraz, 10 lat później. Samo zakończenie płyty jest świetne - mówię tu o 2 ostatnich numerach, które dla mnie stanowią wręcz esencję tego, co Tatum zapodaje, a raczej co potrafi zapodać, gdyż na przestrzeni wielu lat eksperymentował z brzmieniami. Na follow up do Nokturnu kazał czekać 4 lata - w 2016 wychodzi Life of Pause, które jest zdecydowanie bardziej "gitarowe", ostrzejsze i surowsze od poprzednich 2 płyt (choć to ciągle pop o mocno zaznaczonym zabarwieniu). W 2018 ukazał się kolejny krążek, Indigo, który jest próbą pożenienia rozwiązań zastosowanych na Nokturnie z Life of Pause właśnie. I moim skromnym zdaniem całkiem udaną. W 2020 EP, a teraz ekipa (zespół rozrósł się do bodaj 6 osób) pracuje nad czymś nowym.

Ja sobie zdaję sprawę z tego, że to nowe to jest właściwie dużo tego samego przez cały czas, ale mam to gdzieś tbh. To trochę jakby - toutes proportions gardées - narzekać, że Kraftwerk od Trans Europa Express robił to samo, bo nie było "inności" Autobahnu w stosunku do pierwszych rzeczy, czy też innowacyjności Ralf und Florian w stosunku do krautrocka tak ogólnie. Wiem, że jest to mocno charakterystyczna muzyka, która może nie mieć jakoś bardzo wielu fanów (choć paradoksalnie takie rzeczy mają ich od cholery), Tatum czasem brzmi jak kastrat (co mnie też momentami denerwuje), a i ognia nikt na nowo nie ujarzmił, ale tu się przede wszystkim o klimat rozchodzi. Płyta ta smakuje najlepiej właśnie teraz, kiedy lato się już kończy, ba! już się właściwie skończyło, bo przecież za chwilę wrzesień (niby wciąż lato, a jednak wcale nie), już czuć jesień w powietrzu, już widać pierwsze porcje żółtawych czy wręcz brązowych liści na drzewach, poranki są już chłodne, mgła, bla bla bla, opisałem ten feeling przy okazji wrzutki Kuby do bestki utworowej (od tamtej pory przynajmniej raz dziennie odpalam When it All Comes True lol). Zdaję sobie sprawę z tego, iż muza ta przynależy już niemal do pewnej epoki (takich grup powstawało wtedy na pęczki, niektóre były bardziej alternatywne, jak np. DIIV z kolesiami, którzy wyglądali jak emo-beka prezentowana na tanich memach z początku 2007, a inne - jak właśnie Wild Nothing - składały się z gości o aparycji wnuczków wpadających na niedzielną herbatę do swoich babć), ale hui - robię Wam revival i mam szczerą nadzieję, że się ten wspomniany przeze mnie klimat udzieli. Mnie już zaczął.
Dialog jest językiem kapitulacji. ~Fronda.pl
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21812
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 24 sie 2022 01:21

Justin Timberlake – FutureSex/LoveSounds

Kiedy ten album wychodził w 2006 r., to kompletnie mnie to ominęło. Trochę się dziwię, bo kilka miesięcy wcześniej wyszło „Loose” Nelly Furtado, album który mnie z miejsca kupił i stanowił ważną część mojego wychodzenia z muzycznego, elektronicznego pipidówka. Albumy te łączy oczywiście postać Timbalanda, przy czym, o ile w 2006 r. ktoś jeszcze mógł o nim nie słyszeć, to w 2007 r. każdy już znał tę ksywę. Duża w tym była zasługa w/w płyt oraz paru hitów z jego własnego „Shock Value”. Ja w tamtym czasie (2007) trochę toczyłem beke z Timbo, ale jednocześnie słuchałem jego produkcji z przyjemnością. Produkcji, które żeby było śmieszniej, wcale nie są od strony produkcji takie dobre w brzmieniu, ale facet miał niesamowity talent do vibe’u, wyłapywania melodii, robienia klimatu samplami i pozornie tanią elektroniką z eJaya.
Czemu tyle napierdaIam o Timbalandzie? Bo był on kluczową postacią przy tworzeniu „FutureSex/LoveSounds”. Debiut Justina (też zresztą produkowany przez Timbo) był bardzo spoko, ale to jeszcze nie było to. Z czasu premiery pamiętałem i lubiłem single „Rock Your Body” i „Cry Me a River”, tak więc dziwię się, że kiedy „SexyBack” przeszło szturmem przez mainstream, przeleciało to koło mnie.
Za cały album zabrałem się z grubym opóźnieniem i pierwsze starcia były dla mnie raczej trudnym przeżyciem. Dopiero wychodziłem z niechęci do 00sowego hip-hopu i r’n’b, a „FutureSex” to BARDZO kwaśna płyta. Trudno mi było z początku zaakceptować pewne produkcyjne, typowe dla Timbalanda, wybory, czyli twardą, minimalistyczną perkusję z głośniejszymi od czegokolwiek innego w numerze uderzeniami (to nie walenie klapą, to już napierdalanie workiem na śmieci ze szkłem o blaszany stół), oszczędną elektronikę, która wydawała się być robiona w 5 minut, czy niesamowite ilości layerów z wokalami i dziwne interludia po każdym numerze. Wszystko to się naturalnie z czasem przegryzło i zaczynałem w końcu doceniać to co Timbo z Justinem robią na tym albumie. Oni popłynęli równo i z perspektywy czasu, jestem pełen podziwu, że udało im się to sprzedać masom.
Niektórzy tutaj mogą się zamęczyć przy pierwszym przesłuchaniu, wszystko będzie się ze sobą zlewało, czas trwania będzie odstraszał, itd. Co powiedzieć, wiele wybitnych albumów wywołuje z początku taką reakcję alergiczną, ale wiecie jak jest. Im więcej słuchasz, tym bardziej się na alergię uodparniasz.
Z perspektywy czasu, mam w sumie same dobre rzeczy do powiedzenia o „FutureSex” i w zasadzie same dobre wspomnienia (moja dziewczyna ma to w aucie na cd, to taka dyżurna płyta kiedy gdzieś jedziemy).

Otwarcie płyty brzmi trochę jak minimalistyczny remix „Another One Bites The Dust”, ale lubię takie zabiegi u Justina. Rytm się ciągnie, groovy bas i spotlight na wokal Timberlake’a. Bardzo dobra piosenka u podstawy co pozwala łatwiej się wgryźć w to specyficzne brzmienie. I potem już lawinowo, bo wjeżdża „SexyBack”, jeden z najlepszych kawałków Justina, z dodatkowymi, zajebistymi wokalami od Timbalanda. Podkład brzmi jak z eJaya, ale to tylko pozory, bo tam się dzieje dużo więcej, w samych wokalach nawet. Niby nic nowego, ale wszystko nowe, rozbite z klasycznych elementów, ale poskładane w świeży sposób. Nie będę opisywał wszystkich numerów, ale ze swojej strony, wyróżnię kilka. „SexyLadies” powtarza trochę schemat tytułowego utworu, ale jednocześnie ciągnie go w innym kierunku. Klimat tego numeru jest przezajebisty. Tutaj też pojawia się pierwsze z wielu interludiów, które Timbaland zwykł pakować gdzie się da. To są chyba najkwaśniejsze fragmenty albumu, widać że było dymione.
Generalnie pierwsze 5 kawałków to jak segment dobrego koncepcyjnego albumu. Przełamanie następuje w połowie „LoveStoned” (to jest opisane jako interlude „I Think She Knows”, ale dla mnie to po prostu coda „LoveStoned”), chyba jeden z najlepszym momentów na płycie. Można różne rzeczy mówić o Timbie, ale facet miał wyczucie. Zajebiste wokale Justina w tym fragmencie, totalny highlight. Klimat się zmienia jeszcze bardziej przy rewelacyjnym „What Goes Around”, trochę klasyczniej, z samplowanymi sazami i gospelowymi fragmentami. Tutaj tez muszę oddać sprawiedliwość, bo nie tylko Timbaland produkował ten album, ale też jego przydupas Danja, który tutaj zrobił dużą robotę. Dobry interlude po numerze.

Po tym mamy już gęste skoki klimatyczne. „Damn Girl” z soulowym refrenem i nawet Will nie wkurza tak jak powinien, a „Summer Love” zalatuje trochę tym, co Timbo robił z Nelly na „Loose”. Ale naprawdę grubo robi się jak wjeżdża kolejny z moich ulubieńców i poprzedni interlude, jak nazwa wskazuje, robi dobre intro. „Until The End of Time” jest tak zajebiste jak tylko się da. Niby wolny numer, ale na tej płycie nic nie jest takie oczywiste. Nie chce mi się opisywać, bo tu wszystko jest dobre, podkład, wokale Justina, chórki (jest też wersja z Beyonce, ale nagrano ją później).
Po prawdzie, tu by się mogła ta płyta kończyć, idealny finisz. To jednak nie jest jeszcze koniec.
Nie w tym rzecz, że te ostatnie numery są złe, bo są dobre, ale po takim kawałku jak „UTEoT” wjeżdżanie z kolejnym wolnym, w sumie dosyć podobnym numerem, to był taki sobie pomysł, zwłaszcza, że już na tym etapie album ma ponad 50 minut. A potem wchodzi kolejny, jeszcze wolniejszy kawałek, totalna pościelówa. Co ją ratuje? Lekko jazzujące tło i nawiązania do Prince’a.
Pewnie, wali to 90sową tandetą (R. Kelly byłby dumny), ale ja jestem dzieckiem z 90sów, to mam w dupie, czy to tandeta, czy nie. Ten ostatni segment, to naprawdę przedziwne zakończenie płyty, zwłaszcza takiej jak „FutureSex/LoveSounds”. Wyczuwam tu trolling ekipy, czy po prostu jakiś pokręcony pomysł na koncept.

Nie ważne, ta płyta i tak jest genialna. To współczesny klasyk, którego naprawę warto chociaż raz posłuchać. To nie jest typowy album r’n’b, to w zasadzie nie jest typowe cokolwiek. Często, nie widzi się na bieżąco jaki różne dzieła mają wpływ na dekadę, i dopiero w perspektywy jest to dostrzegalne. Takie odnoszę wrażenie w przypadku „FutureSex”. Im więcej czasu mija, tym ważniejszy i po prostu dobry się ten album wydaje.

https://www.youtube.com/watch?v=g_V6wqB ... d26xy4xra6
(12 kawałków)
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8181
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 24 sie 2022 22:56

Dokończmy jeden z tematów

Arca - Arca

Przed nadejściem openerowego doświadczenia i czasu określania się mianem fana Oli masa emocji wiązała się z tą płytą. Traktuję RYM jako miejsce do poszukiwań, ale też swój muzyczny pamiętnik, podrzuca mi październik 2017 jako czas na pierwszą sensowną "ocenę" Arki od Arki. Nie zapomnę pierwszego kontaktu z tą płytą. Sama okładka jest dość niepokojąca, ale jednocześnie bardzo adekwatna, udana. Osobliwie piękna, to zasługa tej kolorystyki, dobrze tu leży pomarańczowy, czerwony i to nieobecne spojrzenie. Intensywnie, może na pierwszy rzut oka brzydko, ale pozory mylą. Już na dzień dobry hipnotyczne, uszczypliwe, niesamowicie emocjonalne Piel nie chce puścić. Całość nie trwa długo, to jest raptem 45 minut, ale ta książka ma trzynaście naprawdę doskonale spinających się rozdziałów. Jak jeszcze przed rozpoczęciem pisania wahałem się nad wyborem, to kiedy puściłem sobie dla odświeżenia Piel (pierwsze) i Child (ostatnie) to już nie miałem i nie mam żadnych wątpliwości. Nie wszystkie utwory to pełnoprawne piosenki, nie brakuje tu instrumentali. Do klubu się nie nada, jest zbyt intymna, osobista, introwertyczna. Nie wiem trochę o czym tu pisać, jest wiele fragmentów, przy których przeżywałem solidne dołki, poszczególne serie utworów w pewnym sensie stawiały mnie na nogi. Bywało burzliwie dookoła albo tak to sobie interpretowałem, a po paru minutach z Arcą było odrobinę lepiej. Chociażby od Saunter do Reverie, perfekcyjny melodramat muzyczny zbudowany na klawiszu przypominającym fortepian i tym chropowatym, bardzo gęstym sound designie, który przechodzi w wokalny lament. Problem będą mieć ci gruboskórni, no ale cóż... różne są doświadczenia! Niespecjalnie też mnie to interesuje. Od tamtej pory wyszło sporo rzeczy, odbyło się wiele imprez lub spotkań, gdzie nie brakowało jej muzyki. Nic dziwnego, kiedy jedni z moich wrocławskich znajomych mają jedną z jej płyt na winylu. Jak do tej pory wystarczały mi pliki i streaming na Spotify. Przy dobrym sprzęcie muzycznym obowiązkiem jest zaopatrzenie się w CDka. Na pewno trudno coś zanucić, ale nie sądzę, by taką muzykę z założenia powinno się nucić. Arca produkcją stoi, aranżacją utworów, opakowywaniem ich w niespotykane, świeże dźwięki. Dla dzieciaka zasiedziałego w klasycznej elektronice, paru progresyfnych kamieniach milowych i różnych mniej lub bardziej udanych znaleziskach to było jak odkrycie nowego kontynentu. Przy okazji Desafio już dobrze to oddałem, teraz jeszcze małe dopowiedzenie.

Dobrze wiedzieć, że Ghersi nie obniża lotów do dziś. Pierwsze płyty i EPki świadczą o wypracowywaniu charakterystycznego stylu, tutaj już jest jego dojrzała forma.

https://www.youtube.com/playlist?list=O ... 3fFr26rcfQ
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 28 sie 2022 19:19

Dobra mentos wiemy że zawiesiłeś sobie poprzeczkę wysoko ale niezrażony tym faktem wrzuć proszę następny album żeby ta kolejka ruszyła z początkiem tygodnia
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
mintaj
Posty: 4425
Rejestracja: 18 maja 2010 20:22
Ulubiony utwór: No na pewno nie somebody
Lokalizacja: się biorą dzieci?

Post 28 sie 2022 20:37

Niech tak się stanie

My Bloody Valentine - Loveless

No dobra, czas na klasyka. Płyta z różową okładką to była moja biblia, to był mój koran, to było COŚ dla mnie tę dekadę temu. Odkryłem ją tego słynnego lata 2011, o którym pisałem w topce utworowej - wtedy po prostu przeleciała między moimi uszami, nie wywołując żadnego wrażenia. No dobra, w zasadzie to nawet pamiętam, że mnie trochę znużyła, bo po prostu nie kumałem za cholerę tego grania i brzmiało to dla mnie jak zepsuty odkurzacz czy [tu wstaw inne zabawne porównanie brzmienia MBV do sprzętu RTV-AGD]. Gdzieś tam, z rok później, dałem jej kolejną szansę, bo ktos mi powiedział, że to generalnia taaka rzecz i w ogóle i wrażenie było ciut lepsze, ale jeszcze do piania z zachwytu było daleko.
Wiele się zmieniło pod koniec roku 2012 - świat, niestety, się nie zakończył, ale jakoś w owym czasie wkraczałem w świat post-punku, wkręcałem się w te wszystkie S*ansy, Televisiony etc. To był piękny czas dosłownie nicnierobienia, w tymże okresie przechodziłem GTA San Andreas na notebooku bez myszki (ważne!), w którym często słuchałem własnego radia z mniej znanymi rzeczami z początku lat 90 (nie chciałem wybijać się z immersji). Jedną z tych rzeczy był pierwszy kawałek tej płyty i jeśli miałbym wybrać swój soundtrack z tamtego okresu, to na pewno bym go umieścił, oprócz Alice in Chains oraz Cocteau Twins, na które to wówczas miałem przezajawkę. Ale pal to sześć, po prostu chciałem dać do zrozumienia, że kolejna bariera pękła. xD
A na dobre to się, proszę ja was, wkręciłem w ten zespół, podczas premiery m b v, która miała miejsce pewnej nocy w 2013, jakoś w lutym. To był chyba jedyny przypadek, gdy zarwałem noc celem oczekiwania na premierę jakiegoś albumu muzycznego. Z wieloma artystami to generalnie miewałem tak, że często pomagało mi przesłuchanie jakiegoś innego ich albumu - tutaj sprawiło to, że zostałem wrecz sajkofanem tej płyty.
Teraz jestem stary i częstuje moje wnuki... nie no, teraz po prostu już do tej płyty wracam rzadziej, osłuchała mi się, ale nadal ją uwielbiam. Za co? Bo to po prostu zbiór świetnie napisanych piosenek, no na litość boską. I jestem fanem tego rozmytego, sprzężonego, onirycznego brzmienia. Tylko tyle i aż tyle. Kto nic nie poczuje przy takim Sometimes czy What you want ten tromba i czyta Porcys wspak. Howgh!

https://www.youtube.com/playlist?list=P ... GmpqmzpLZU
Za wszelkie wypowiedzi z mojej strony, poza tymi którymi mógłbym kogoś urazić, najmocniej przepraszam.

DEPESZWIZJA 13
STATUS: A CO MNIE TO, ROBERT PROWADZI
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 28 sie 2022 20:45

No i congratulejszyn, mam dobre przeczucie że to w pytę kolejeczka będzie ogólnie.

Jutro od rańca w rozjazdach więc jak chcecie to można omawiac dla odmiany album Pink Floyd ;)
stripped pisze:
23 sie 2022 18:15

Pink Floyd - Wish You Were Here
(1975)

Ha, mam Was robaczki :D Niby fanem proga nie jestem, niby PF coś tam ledwo znam a jednak, jednaaaak - ten album znajduje się w moim top 10 życia, a może i nawet top5? Nie wiem czy jako top5 ulubionych ale myślę że może top5 najlepszych albumów jakie słyszałem. Kisiłem go od początku gry tak naprawdę z dwóch powodów, po pierwsze bo wydaje mi się że znajdzie się tu parę osób które możliwe że znają ten album o wiele lepiej i dużo lepiej by go opisały, a po drugie trochę po cichu z tego względu liczyłem że ktoś mi go ukradnie a w zamian zyskam dodatkowy slot na inny album hehe, taki jestem cwany. No ale, nie będę czekał w nieskończoność a skoro mentos poleciał z The Dark Side of The Moon które w końcu mogłem nadrobić to nie będzie chyba lepszego momentu w naszej grze by puścić album który Floydzi nagrali jako następny, ogólnie trudno może być o sytuację by w tej grze padły pod rząd dwa kolejne albumy tego samego wykonawcy i by nie było to naciągane jednocześnie z naszej strony, a tu akurat nie jest bo ten album miał się w pierwszej dziesiątce pojawić u mnie od początku gry.

No dobrze, ale zacznijmy od początku, jak to się stało - Murzyn i Floydzi? Tu trochę beka bo jakżeby inaczej, album ten w pewnym sensie poznałem pchnięty do tego przez... GTA. No ale jak to GTA, wszak żaden ich numer nigdy nie trafił do żadnej z tych gier, ale ale, tak się złożyło że z 10-12 lat temu siedząc na bezrobociu dość namiętnie grywałem w San Andreas przez neta na jednym z popularnych serwerów Role Play. Serwer ten posiadał swoje własne forum na którym to był też założony przez kogoś temat muzyczny. Pewnego dnia w tym temacie jeden koleżka wrzucił pierwszą część utworu Shine On You Crazy Diamond, którego posłuchałem i pozytywnie mnie zaskoczył. Bardzo zapropsowałem ten numer i od tamtej pory tenże koleżka którego w sumie nie znam jak to ludzi z neta z innych zakątków świata - ale do dzisiaj pamiętam jego nick/nazwisko którym posługiwał się w grze - stał się jednym z moich ziomeczków OOC czyli Out Of Character, mówiąc inaczej prywatnie a nie jako postać w grze, choć i nasze postacie od tamtej pory też miewały interakcje różne. Po wspomnianym utworze (a raczej pierwszej części) sięgnąłem po resztę albumu i się wkręciłem. Tytułowe Wish You Were Here znałem wczesniej z VH1 bo latał klip koncertowy jakoś a.d. 2006 bodajże i moja mama lubiła a ja się krzywiłem wtedy jeszcze bo to MUZYKA STARYCH była dla mnie. Będąc te parę lat starszym już mnie to tak nie gryzło choć nawet trzydziestki na karku nie miałem, ogólnie powiem że bardzo mnie zachwyciło brzmienie tego albumu po prostu. Dwuczęściowe Shine On You Crazy Diamond to czysta poezja dla uszu, gitary (zwłaszcza to wejście po pierwszym wyciszeniu), synthy, saksofon, cud miód i orzeszki. Numer o ile wiem poświęcony jest byłemu muzykowi PF Sydowi Barrettowi który rozstał się z nimi prawdopodobnie przez problemy natury psychicznej. Swoją drogą Barrett ostatni raz widziany był przez członków grupy kiedy odwiedził ich w studio właśnie podczas nagrywania wspomnianego "Shine On...". Welcome To The Machine to utwór czarujący mocno syntezatorami, najbardziej dramatyczny z płyty i traktujący o cieniach showbiznesu i całej machiny muzycznego przemysłu. Podobną tematykę porusza Have A Cigar, brzmiący najbardziej może radiowo z płyty, zawierający w tekście niejako typowe słowa cynicznych muzycznych managerów będących ignorantami i nie dbających o artystów, dobry przykład stanowi choćby wers "oh by the way, which one's Pink?" ("a tak w ogóle - który to Pink?" Tak jakby nazwa grupy Pink Floyd pochodziła od hipotetycznego lidera grupy o imieniu Floyd i ksywce Pink). Wish You Were Here to sentymentalna akustyczna ballada i chyba jeden z bardziej znanych numerów tej kapeli, traktujący trochę znowu o postaci Syda Barretta. Zamykająca album druga część Shine On You Crazy Diamond z kolei zawiera w sobie zajebisty fragment z funkującymi gitarami i synthami, prawie że pobrzmiewający P-funkiem grupy Parliament-Funkadelic o którym to brzmieniu wspominałem już przy okazji numeru Unidentified (Flying Being) który wrzucał Melki.

No dobra, dobra, ale Wy - albo przynajmniej większość (obstawiam że wszyscy poza shodanem może) to wszystko dobrze już pewnie wiecie a nawet mnie za moment poprawicie z faktami, nieważne, nie zdziwię się jeśli tą wrzutą kradnę komuś album bo dla mnie on jest wyjątkowy i kompletny jako dzieło, tu nie ma jednego zbędnego dźwięku - co ciekawe wcześniej miałem takie wrażenie z innym albumem lat 70. który może później wrzucę, dość powiedzieć że wówczas myślałem że to już domena lat 70., że kiedyś to było, grali MUZYCY a potem przyszły komputery i byle amator muzykę tworzyć mógł. Mam nadal olbrzymie braki jeśli chodzi o Pink Floyd, czy sięgnę po więcej? Pierwotnie w tym miejscu opisu pisałem że nie wiem, że chyba inne albumy mogą nie chwycić ale po seansie z Dark Side of the Moon wiem że w swoim czasie na pewno pójdę dalej w dyskografii i sprawdzę chociaż albumy do The Wall włącznie. Póki co zapraszam do powrotu do Wish You Were Here a jeśli są tu jakieś świeżaki to pozazdrościć tylko Wam tej dziewiczej podróży mogę (oczywiście będę zwłaszcza ciekaw co powie mister shodan który uwielbia przecież The Sky Moves Sideways porków).

https://youtube.com/playlist?list=OLAK5 ... eL2S_bO4bw
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8181
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 29 sie 2022 01:35

mintaj pisze:
28 sie 2022 20:37
My Bloody Valentine - Loveless
Karnawał trollingu trwa :mrgreen:
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
Hien
Posty: 21812
Rejestracja: 14 maja 2006 22:37
Lokalizacja: Sam's Town

Post 30 sie 2022 12:16

Pink Floyd – Wish You Were Here

Pisanie o Pink Floyd dwie kolejki pod rząd, to nie jest coś na co byłem psychicznie przygotowany, ale też z drugiej strony cieszę się, że Murzyn wrzucił to teraz. Cieszę się, że będę mógł popisać o „Wish You Were Here”, bo jest to płyta lepsza, ciekawsza, bardziej do mnie przemawiająca niż „The Dark Side of the Moon” (któremu dopiero co postawiłem pomnik). Pink Floyd wracają tutaj do dłuższych kompozycji, co powinno na papierze straszyć jakimś progowym bulszajsem, ale pisałem już to przy okazji Dark Side i podtrzymuję opinię, że Pink Floyd nigdy nie był zespołem, który był źródłem tych okołoprogowych memów. Ich długie kawałki są długie, bo takie wyszły, a nie długie dla uzyskania efektu, czy jeszcze gorzej – dla zasady.

„Shine on You Crazy Diamond” to album sam w sobie, zresztą mam nawet ładnie zmontowaną przez fanów full wersję tej kompozycja, która zawiera wszystkie 9 części i trwa 25 minut. Taki zresztą był wstępny zamysł, bo Pink Floyd często robili użytek z formatu winylowego w taki sposób, ze pierwszą stronę zajmowała jedna długa kompozycja (np. „Atom Heart Mother” i „Echoes”), a drugą kilka mniejszych. Jako klamra dla albumu, też jednak działa bardzo dobrze, może nawet lepiej. Steven Wilson skorzystał z tego zabiegu na „The Sky Moves Sideways”.

Ponownie, na papierze, instrumentalne intro, które trwa ponad 8 minut, powinno ostro wiać sandałem, ale nie wieje. Solówki Gilmoura i Wrighta są nienachalne, budują fajna atmosferę, pozwalają oswoić się z tym co nadejdzie. Wokalem dzielą się Gilmour i Waters (Watersa jest trochę więcej), Wright majaczy w tle w chórkach. Piosenka jest emocjonalna, bo tyczy się Syda Barreta, założyciela i głównego pisarza zespołu na pierwszej płycie. Facet doznał załamania nerwowego i nigdy nie doszedł do siebie. W trakcie nagrywania WYWH, Barret pojawił się niezapowiedziany w studiu, wyglądając tak, że nikt go z początku nie poznał. To był duży cios dla zespołu i miał spory wpływ na kształt tego albumu.

Muzycznie dzieje się sporo, nawet nie za bardzo potrafię o tym pisać. Utwór jest tak naprawdę prosty, tu nie ma jakichś progowych pułapek ala nagła zmiana rytmu, czy jakieś wstawki z dupy, które brzmią jakby płyta przeskoczyła. Wiele subtelnych elementów sprawia, że słucha się tego wyjątkowo, np. zmiana w grze Masona w 12 minucie, która z jakiegoś powodu ciągnie mnie za emocjonalne sznurki. Podobnie przepiękny wstęp grany na kieliszkach. Oni nawet nie musieli śpiewać, żeby oddać tę atmosferę. Dick Parry wraca żeby uświetnić tę część swoją grą na saksofonie. „Shine On” ma pięć części, ale nawet się tego nie czuje. Dla mnie wyraźne są trzy – instrumentalne intro (a to już oficjalnie 3 części), wokalna (czwarta) i instrumentalne outro (piąta). I teraz jak tego słucham, to mam wrażenie, że jednak utwór się urywa. Może lepiej było jednak zostawić to w całości?

„Welcome to the Machine” zaczyna się w creepy sposób. Odnoszę wrażenie, że dokonano niemal plagiatu w głównym motywie ze „Stranger Things”. David Gilmour jest tu na pierwszym planie. Te wokale w 2:10 robią spore wrażenie na mnie do dziś. Tak jak w przypadku „Shine On”, to drobiazgi, małe fragmenty, robią tak piorunujące wrażenie. Często w progu, takie rzeczy się zwyczajnie rozpływają, bo zespoły patrzą na wielką całość, U Pink Floyd każda sekunda ma jakieś znaczenie. Mini solówki Wrighta robią klimat, chociaż przyznam, że gdyby utwór skrócić o minutę, tych jego zagrywek, to by się nic złego nie stało. Pięciominutowe demo z Watersem na wokalu i solówką przez voice boxa, robi jeszcze większe wrażenie. Kawałek trochę się urywa, ale podejrzewam, że w 75 to aż tak nie raziło.

Wstawka z imprezy robi dobre intro do „Have a Cigar” jednego z moich ulubionych fragmentów płyty. I tu mała anegdota. Jakoś w 2014 r. byłem w Warszawie na koncercie RPWL, zespołu, który zaczynał jako cover band Pink Floyd, ale zdołał zrzucić z siebie to chomąto i nagrać kilka naprawdę niezłych płyt. Do dziś zdarza im się grywać kawałki Pink Floyd na koncertach (zagrali nawet parę tras grając tylko to) i kiedy to robią, słychać że to był naprawdę fenomenalny cover band. Wtedy, w 2014 r., na ostatni bis zagrali właśnie „Have a Cigar” i było to grube doświadczenie. Miałem wrażenie, że jestem na koncercie Pink Floyd. Ale to taka dygresja.
Gitary i te małe zagrywki na klawiszu, robią świetną, gęstą atmosferę. Roy Harper śpiewa ten kawałek na albumie, istnieje też wersja z Watersem, którą wrzucili na wydanie Immersion. Zawsze mnie bawią fragmenty tekstu, bo słyszę „and did we tell you the name of the GameBoy?” i wyobrażam sobie Harpera grającego na GameBoyu. Dobra, nie ważne xD

Urywam ten opis, tak jak i utwór się urywa i przechodzi do legendarnej już wstawki z radia i mega lo-fi intra do utworu tytułowego, z jednym z najbardziej rozpoznawalnych riffów w historii muzyki. Z dzisiejszej perspektywy niby nic, ale kiedy nagle wchodzi krystalicznie czysta gitara akustyczna i ma się wrażenie, że Gilmour dogrywa sobie sentymentalnie, siedząc przy radiu.. no robi to jednak wrażenie nawet dziś. Gilmour śpiewa tu pięknie, ale też trochę niedbale, jakby nagrali go śpiewającego niezobowiązująco przy tym radiu i wykorzystali, bo tak emocjonalnie wyszło. Był to bardzo ważny moment dla mnie na koncercie Gilmoura w 2006 r. Pięknie to też wyszło na Live8, z Watersem śpiewającym fragment tekstu. Słowa nie mogą oddać, jak bardzo ten kawałek został już zarżnięty przez eter. Słucham go sobie pierwszy raz od bardzo dawna i na szczęście potrafię się zamknąć w mentalnej bańce, która sprawia, że umiem się skupić na tym, co tu się właściwie dzieje, a nie słuchać na automacie, dopowiadając sobie w głowie każdą nutę. Solo jednocześnie grane i śpiewane przez Gilmoura, to highlight tego kawałka. Outro z wiatrem również.

No i co, ani się obejrzałem, a już jestem przy drugim „Shine On”, czyli de facto częścią 6. Zajebiście się to zaczyna, mam wrażenie, że Vangelis trochę się inspirował tym fragmentem kiedy nagrywał „Blade Runner Blues”. Piękne (znowu) wejście Mansona i te płaczące gitary Gilmoura.
prostytutka, zaczynam brzmieć jak jakiś redaktor art rocka, czy prostytutka innego prog.pl, lub programu w Trójce, ale o tym nie da się inaczej pisać. To są rzeczy tak uniwersalnie zajebiste i piękne, że i nie da się znaleźć nowych sposobów żeby o nich mówić. Często zdarza mi się pisać, że muzyka się zestarzała źle lub nie, a to jest właśnie przykład tego, jak muzyka się starzeje dobrze, a nawet lepiej – nie starzeje w ogóle. Około 5 minuty wraca Waters z resztą robiącą chórki, ponownie wspominając ze smutkiem Syda. Co jest trochę przerażające i smutne, śpiewają trochę jakby już nie żył, mimo że dopiero co był w studiu, nie do końca samemu wiedząc kim jest. W 6 minucie wraca ten piękny motyw, który kończył poprzednią połowę i wjeżdża bardzo klimatyczna partia instrumentalna, bluesująca/funkująca w najlepszy możliwy sposób. Wright wyczynia cuda tymi creepy syntezatorami w tle (tam chyba też Waters na elektryku robi to samo, trudno to ogarnąć).
Ostatnia część to, jak to Gilmour określił „marsz pogrzebowy na 4/4”. Na samym, samym końcu, Wright gra melodię z „See Emily Play” jednego z najbardziej znanych utworów napisanych przez Syda. Mogę w kółko powtarzać, że to te niuanse robią robotę. Ehh.

Słuchajcie, trochę mi jest głupio, że się tak rozpływam jak dziecko, albo gorzej, jakiś stary pierd w bootlegowej koszulce Sigma 6, który grozi palcem na około i drze się, że to jest prawdziwa muzyka, a nie jakieś tam rzeczy z radia, czy te jakieś młodzieże co się tego dziś słucha. Ale trochę ze mnie wyłazi dad, kiedy tego słucham. Znam Pink Floyd większość mojego dorosłego życia, a nadal reaguję na ich muzykę w takich sposób, a to jednak coś znaczy.

Podsumowując, PF nie nagrywali w tamtej dekadzie rzeczy złych, czy nawet średnich, wszystko było bardzo dobre. Niemniej, „Wish You Were Here” jest trochę ponad resztą jako album, może ze względu na lekkość i zwięzłość tej płyty. Wysokie miejsce dzieli z jeszcze innym albumem Floydów, ale to już będzie opowieść na inny raz.
"Idę spać bo nienawidzę ludzi" - Murzyn
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16780
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 30 sie 2022 13:18

Pink Floyd - Wish You Were Here

No I trafiła nam się niecodzienna sytuacja, kiedy to mamy dwa kolejne albumy jednego wykonawcy pod rząd. Ale to dobrze, bo na świeżo mogę sobie te albumy porównać. I muszę przyznać, że Wish You Were Here wypada wg mnie dużo lepiej od Dark Side of Moon. Mniej utworów mamy tutaj, ale wszystkie naprawdę bardzo dobrej jakości.
Już zaczyna się obiecująco. Shine on you crazy diamond (part I-V) ma bardzo klimatyczne pierwsze 4 minuty. Ale potem też jest super. Podobają mi się gitary. Ten utwór ma niby 5 części (tak przynajmniej wskazuje nazwa), i choć rzeczywiście słychać te podziały, to aż 5 części nie wychwytuję. Ja bym wskazał 3, może 4.
Welcome to the machine ma klimacik jak cholera. Te syntezatory brzmią naprawdę świetnie. Słychać dźwięki jak rzeczywiście pochodzące z jakiejś maszynerii. Bardzo mi takie rzeczy odpowiadają. Potem świetnie brzmiący gitarowy akord – identyczny jak w utworze Segary, który kiedyś wrzucałem. Potem inna gitara przywodząca na myśl Porcupinów. Bardzo dobra kompozycja w niezwykle klimatycznym aranżu. No i niezwykle interesujące outro.
Have a cigar to kolejny utwór z górnej półki. Nie wiem nawet, czy nie najlepszy. Fantastyczna linia melodyczna, fantastyczny aranż. Te gitary, klawisze, bas – wszystko brzmi znakomicie. Szczególnie klawisze właśnie.
Tytułowy Wish you were here to oczywiście znana mi rzecz. Jak się okazuje znałem coś więcej od PF niż tylko The Wall, ale o tym nie wiedziałem. Kolejny bardzo dobry numer, którym wcale nie czuję się jeszcze zmęczony mimo jego ogrywania gdzie się da.
No i na zakończenie druga część utworu Shine on you crazy diamond (part VI-IX), która jest znakomitym zwieńczeniem tego w sumie krótkiego albumu. Znowu niesamowity klimat w pierwszych dwóch minutach, który przeistacza się potem w bardziej bluesowe granie.
Jeżeli miałbym na siłę wskazać, co mi w PF odpowiada najmniej, to byłyby to wokale. Nie są oczywiście złe, tylko takie zazwyczaj mocno charakterystyczne dla lat 60-70’. Wysoko śpiewane, często chóralnie. Nigdy za takim śpiewaniem nie przepadałem. Ale oczywiście to tylko mały szczegół. Dopiero zacząłem znajomość z zespołem PF, więc wszystko to pewnie kwestia osłuchania. W każdym razie na tę chwilę ja najbardziej w muzyce PF cenię warstwę dźwiękową. I podoba mi się, że mimo, iż utwory są długie, to nie ma tu progowego zbędnego pitolenia na gitarach dla zasady. Jest tylko niezbędna esencja, która w żadnym momencie nie nuży.
Dodam jeszcze, że album zyskuje właściwie z każdym przesłuchem. I naprawdę mi się podoba. To pewnie nadal nie jest dla mnie muzyka pierwszego wyboru, i możliwe, że nigdy nie będzie. Tym bardziej się cieszę, że tak pozytywnie ją odbieram.
Jeżeli ktoś jeszcze chce wrzucić PF, to ja nie mam przeciwwskazań.
Awatar użytkownika
Dragon
Posty: 8181
Rejestracja: 18 lip 2013 12:07
Ulubiony utwór: Motyle
Lokalizacja: woj. wałbrzyskie

Post 31 sie 2022 15:46

Pink Floyd - Wish You Were Here

Powrót szybszy niż trzeba? Oj tam, szykuje się dobra podróż sentymentalna. Prawem serii zabieram się za drugą i ostatnią płytę PF, której fizycznie wydanie posiadam. Nie chce mi się babrać z wieżami, odpalam bezprzewodowe słuchawki i jazda.

Słyszę pierwsze dźwięki Shine On... i już znowu wszystko rozumiem i pamiętam. Pamiętam gimnazjalne wieczorowe powroty do domu, jazdę autobusem, czyste niebo, spokój dookoła. Kosmiczne intro przenosi parę pięter wyżej, kilka lat wstecz. Plan podróży znam za dobrze, choć najczęściej wracałem do Have a Cigar/Wish You Were Here. Nic nie jest mnie w stanie już zaskoczyć. Zawsze mnie śmieszyło dzielenie włosa na czworo, jest tylko pierwsza i druga część, nie dziewięć. Kiedy widzę na Discogs czasami, że nawet pojedyncze części Oxygene tak się porządkuje... No cóż. Wszystkie partie mają swój czas, przechodzą bardzo płynnie, nie ma żadnych niepotrzebnych śmieci dźwiękowych dookoła. Ile na tej płycie jest czasu i wytchnienia, to mnie dzisiaj najbardziej cieszy i zachwyca, serio. Porządny miks, gęste brzmienie syntezatorów, gitary nie są niepotrzebne przybrudzone. Za bardziej surrealistyczne odczucia i wrażenia odpowiadają elektroniczne efekty. Nie drażni rzewny wokal, bo w takim otoczeniu jest niezbędnym elementem. Zresztą i tak to takie liryczne westchnienie pojawia się na chwilę. Największym momentem Shine On jest wejście tej gitarowej partii pod koniec, kosmiczna pętla, jedna z lepszych, najlepiej brzmiących w ogóle. Potem subtelnie przechodzimy w obcą furię zimnych szaf i klawiszy.

Welcome to the Machine pierwszy raz słyszałem przy okazji jakiegoś wydarzenia w gimnazjum. Zakończenie? Nie do zidentyfikowania dzisiaj apel? Elementem tego spędu było jakieś teatrzykowanie szkolnej grupy, oczywiście z przekazem. Musiało być o tożsamości, wolności i tak dalej, bo była tam scena, gdzie grający stali za drewnianymi ramami, a w tle grał właśnie wspomniany numer. Pamiętam, że zaczepiłem swojego kolegę z klasy, że to EWIDENTNIE jest Pink Floyd. Potem do tego utworu rzadko kiedy wracałem pojedynczo, najlepiej było (i jest) słuchać go razem z resztą. To najsłabszy moment, ale i tak jak dobry! Świdrujące dźwięki, basowe pulsacje, no i ten Gilmour wyśpiewujący ten dość hasłowy tekst. Teksty nie rzucały mnie na kolana same w sobie, bez muzyki to właściwie 1/4 wrażenia...

...chyba, że chodzi o Have o Cigar. Ten nie dość, że ma świetne syntezatorowe zagrywki (na samym początku i przed gwałtownym urwaniem), to wyróżnia się uszczypliwym tekstem właśnie. Do tego Roy Harper, niby ciało obce, ale nie wyobrażam sobie dzisiaj innego głosu tutaj. Najbardziej piosenkowy ze wszystkich, ale dalej doskonale uporządkowany w aranżu. Wciąż w tle pobrzmiewa kosmos, choć w tym przypadku jesteśmy najbliżej Ziemi. Łapię się na tym, że nawet solówki znam dobrze. Razem ze wspomnianą elektroniką znowu wprowadzają lekki niepokój, a za chwilę to już kompletnie zostaniemy sami z radiem, więc w ogóle nie jest bezpiecznie. Ten duet musiał być grany wtedy z godną podziwu regularnością. Okres śmiesznego buntu, gwałtownych napięć wewnętrznych. Najlepiej okrasić go lekkim wyrzutem w stronę świata, a potem pewnym wspomnieniem i oczekiwaniem, tęsknotą. Aranżacyjnie numer tytułowy jest wywrotowy w najmniejszym stopniu (w ogóle nie jest), ale przez tekst wydaje się być najbardziej bezpośredni. Mimo to rozczulające są te syntezatorowe trąbki i zaśpiewy. Partia gitarowa z gatunku kanonicznych, spokojnie prowadzona do samego końca, kolejnego wystrzału w pustą przestrzeń.

Druga część Shine On znowu zaczyna się idealnie, kosmiczne gitary wracają z hipnotyczną partią, choć odrobinę zmienioną w porównaniu do tej wcześniejszej. Syntezatorki są zbyt urocze, żeby ot tak powiedzieć, że dziś są lekko naiwne. Nawet jeśli są, to co to komu szkodzi być czasem równie naiwnym i dać się urzec. Tangerine Dream musiało słuchać Wish You Were Here gęsto często, na Cyclone czy Force Majeure jest wiele podobnie zbudowanych fragmentów. Frezer nie potrafił jednak tak kosić i płakać na gitarze. W tych śpiewanych fragmentach Shine On udało im się najbardziej zmyślnie zapakować żeńskie chórki. Boska sekwencja za chwilę wraca, a razem z tym klawiszem prawie Fender Rhodes to już jest wręcz jakiś kosmiczny rockowy chillout. Ostatnie trzy minuty to jednak żadna wielka radość, prędzej kolejna lekko posępna, płaczliwa impresja. Wraca syntezator na pierwszy plan w dialogu z pianinem. Kosmiczna podróż dobiega końca, ostatecznie na końcu objawia się jakby uśmiech, ale historia wokół głównego bohatera tej płyty aż tak dobrze się nie skończyła.

Niewiele jest krążków, które tak drobiazgowo znam. Wish You Were Here nie słyszałem już parę lat, a jednak to gdzieś dalej drąży w środku, pierwsze kilka minut wprowadziło mnie w bardzo rzadko odczuwany nastrój. I pomyśleć, że Echoes jest jeszcze lepsze... nie zabieram burzyć pomnikowego statusu tej płyty. Jest lekka, bogata, tak dobrze rozplanowana. Daje sporo wytchnienia. Wciąż potrafi poruszać, choć może teksty dziś nie mają już takiej siły. Nie umiem stanąć obok tego wrażenia. Z otwartą głową i uchem nie da się jej nie docenić. Szkoda, że to był ostatni TAKI moment w ich dyskografii, ale za to naprawdę wielki. Jeden raz wystarczył.
DEPESZWIZJA 13: EDYCJA LATAJĄCEGO DILDA 69 KLAUSA WIESE
STATUS: oczekiwanie na głosy
PRZESYŁKI: 3/8
FINAŁ: 23/24 maja
Awatar użytkownika
stripped
Posty: 11540
Rejestracja: 09 wrz 2006 17:01
Ulubiony utwór: hajerlow

Post 02 wrz 2022 18:24

Nie wiem czemu naiwnie myślałem że zrobicie ten album w 3 dni xD ja już zaczynam reckę Alicii pisać a tu jeszcze kawał drogi widzę
"Murzyn wielkim wezyrem był i jest" - munlup
Awatar użytkownika
shodan
Posty: 16780
Rejestracja: 04 lis 2007 14:18
Ulubiony utwór: Halo

Post 02 wrz 2022 19:00

Ja już jestem gotowy z reckami 3 kolejki do przodu. Nie licząc swojej.
I jest wśród nich prawdziwy diament. :grins: